Ja chrzanię.
No dwadzieścia.
Nie bez dram, nie bez wielkich rozstań i powrotów, ale jednak.
Dwadzieścia lat.
Czasem kiedy piszę o związkach, czytam komentarze, że się nie znam, bo ja MIAŁAM SZCZĘŚCIE. Kwestia definicji szczęścia. Nie rzuciłam monetą i nie wypadło na moje. Nie dostałam w prezencie idealnego partnera, nie byłam idealną partnerką, niekoniecznie wszystko zawsze szło łatwo.
Przez pięć lat byliśmy w związku na mniejszą lub większą odległość. Czasami była to odległość do widywania się co tydzień, czasami co kilka miesięcy. Związek oznaczał, że na studiach wydawaliśmy część budżetu na bilety autobusowe (bo na kolejowe nie było nas stać…), kiedy każdy funt był cenny. Później musieliśmy do siebie latać samolotem. Aż w końcu każde spotkanie było pięciogodzinną podróżą między Szkocją i Anglią i kosztowało 75 funtów. Szczęście i łatwizna.
Jaki jest sekret?
Nie ma sekretu. Za każdym razem kiedy bywało mniej miło, zastanawiałam się po co jesteśmy razem. I zawsze wychodziło, że to moja ulubiona osoba na świecie. I chodziło o osobę, a nie o bycie z kimś.
Priorytetem jest też dla mnie lojalność. Nasze sprawy są nasze i nikt nie będzie mi mówił co mam robić ani ingerował w relację. Chociaż próbował. Mamy swoje kości niezgody, mamy rzeczy, które nam się w sobie nie podobają. Czasem może wspomnę coś przyjaciółce przy winku, ale wolę to generalnie zachowywać dla siebie i nie roztrząsać z publicznością.
Jest mi też od dawien dawna zupełnie obojętne co myślą o moim związku inni. Czy jesteśmy wystarczająco słodcy publicznie, czy spędzamy wystarczająco jakościowo wspólny czas, czy instagramowo świętujemy duże wydarzenia i tak dalej. Nie porównuję się z innymi związkami. Nie żebym miała jakiekolwiek kompleksy, kiedy zdarzy się mi z kimś głębsza związkowa rozmowa i tak zawsze wychodzi na plus dla nas. Przynajmniej według naszych standardów.
Po dwudziestu latach jest też porozumienie, które jest dla mnie cenniejsze niż motyle w brzuchu. Można to nazwać intymnością, chociaż czuję to bardziej jako właśnie porozumienie. Bycie towarzyszem broni w wojnie przeciw światu. Two against the world.
Mamy swoje preferencje i swoje sposoby na codzienność i różne inne działania. Nawyki, które nam odpowiadają. Inni ludzie, inne związki, mają inne, może lepsze DLA NICH, ale nasze są naj…najnasze.
Związek nie jest wartością sam w sobie.
Pochodzę z rozbitej rodziny i żałuję, że rozwód rodziców nastąpił tak późno. Bo może nie miałabym depresji, gdybym nie dostała w okresie dorastania taką dawką stresu, agresji, destrukcji i walki. Gdybym nie czuła podskórnie od lat, że coś jest nie w porządku.
To też w temacie mojego “szczęścia”. Doświadczyłam na własnej skórze konsekwencji bardzo złego związku. Więc nikt mi nie wmówi, że lepiej być z kimkolwiek i godzić się na złe traktowanie, niż być samej.
Nie wyobrażam sobie, że miałabym wracać do domu i nie czuć się w nim bezpiecznie. Że dom nie byłby bezpieczną przystanią i schronieniem przed światem. To czy będzie zależy od nas do pewnego stopnia. To w czym tkwimy zależy już od nas w bardzo dużym stopniu.
I jeśli według kogoś łatwo mi mówić o odchodzeniu, bo ja nie muszę, to przypomnę ból brzucha jak moi rodzice się kłócili. I stres, który tak mnie przeorał, że poskutkował depresją i wieloletnią terapią. Może nie był jedyną przyczyną, ale z pewnością główną. To też wyszło na terapii. Więc tak, łatwo mi mówić, bo wybór jest dla mnie łatwy. Nie zamierzam czuć się w taki sposób nigdy więcej.
Co robić, żeby przez dwadzieścia lat się sobą nie znudzić?
Fajnych rzeczy. Razem. Osobno. W różnych konfiguracjach.
Niektórzy mają wspólne pasje, my nie mamy wspólnych pasji. Nie na zasadzie wspólnych podróży czy uprawiania konkretnego sportu czy czegoś w ten deseń. Mamy wspólne zainteresowania i fascynacje, na przykład historię. Chociaż mój mąż zna na wyrywki modele samolotów z II wojny światowej i wojny starożytności, a ja raczej genealogię władców Europy i “kto, z kim i dlaczego”.
Mamy wspólne podejście do życia, chociaż nie głosujemy na te same partie, ani w Polsce, ani w Wielkiej Brytanii (jednak żadne z nas nie głosuje ani na PiS, ani na konserwatystów ;)).
Nie oglądamy nawet zbyt często wspólnie seriali. Lubimy inne. I wolimy inaczej spędzać wspólny czas. Na przykład iść na lunch. Chociaż jak trafi się ciekawy tytuł, to raz w tygodniu po uśpieniu dzieci lubimy obejrzeć go razem, z herbatą lub whisky.
Nie potrzebuję do szczęścia fajerwerków, chociaż miewamy i fajerwerki. Na miarę naszych możliwości, a przede wszystkim chęci.
Uwielbiam naszą codzienność. Ustawioną pod nas. Ta codzienność ważniejsza jest dla mnie niż większość fajerwerków świata. Żeby była spokojna, zaufana, czuła, wspierająca. Ze śmiechem, z dystansem.
No i cóż. Komuś może to nie działać. Co robić. Mnie działa.
Zdjęcia Paulina Tran