“Do kina czy na film?” Oto jest pytanie!
Widziałam dziesiątki, setki, może i tysiące filmów. Niektóre kocham, innych nienawidzę, wielu…nie pamiętam. Chociaż mam dobrą pamięć do tekstów kultury. “Do kina” to wydarzenie. Towarzyskie lub do doświadczenia w samotności. W kinie można znaleźć miłość, bawić się dobrze z przyjaciółmi albo chować się przed światem. I wszystko co pomiędzy.
Do dziś pamiętam wiele wyjść do kina.
To na Park Jurajski, miałam sześć lat i w kinie nie raz i nie dwa dało się poczuć zapach…moczu. Trzydzieści lat później, wciąż mam to wyryte w pamięci. To na Mroczne Widmo po raz pierwszy, z nieżyjącym już wujkiem, z ciocią w ciąży. To na Mroczne Widmo po raz drugi, ze znajomymi z klasy, pamiętam wciąż w co byłam ubrana. Kupiliśmy Colę w butelkach i popcorn i mieliśmy mnóstwo ubawu. To na okropny film w ramach jeszcze gorszej randki.
I tak dalej, i tak dalej.
Studiowałam filmoznawstwo, mój wydział miał własne kino. W przestrzeni po zdesekralizowanym kościele oglądaliśmy arcydzieła ekranu. Fotele były stare i skrzypiące i lepiej było siadać z tyłu. Żeby w razie niezrozumienia się z arcydziełem…wyjść. Arcydzieła miewają to do siebie, że trzeba mieć na nie odpowiedni nastrój. Inaczej można się zamęczyć. Albo zasnąć, jak ja na “Dotyku Zła” Orsona Wellesa…Do dzisiaj nie wiem o co tam chodziło poza jeżdżeniem samochodem i byciem piękną Janet Leigh.
Nie sądziłam, że znajdę się mentalnie w miejscu, kiedy nie będę mieć ochoty iść do kina. Jeśli miałabym argumentować wyższość oglądania filmu w kinie w kontrze do oglądania go na kanapie, byłabym w stanie wymienić mnóstwo czynników na korzyść kina.
Atmosfera. Skupienie. Celebracja. Obecność innych widzów. Właściwie są niemal sale plusy dla odbioru filmu i w ramach wydarzenia kulturalnego. Ale są w życiu momenty, kiedy z pewnymi doświadczeniami jest człowiekowi nie po drodze. Tak jak nie chodzę już co tydzień do pubu, tak jak nie imprezuję wieczorami, tak rzadko mam ochotę chodzić do kina.
Z wielu względów.
Ridley Scott narzekał w zeszłym roku, że millenialsi nie chcieli iść na jego film “Pojedynek”. Szkoda, że dołącza do takiej dziaderskiej dialektyki, bo osobiście lubię bardzo jego filmy, są wśród moich ulubionych filmów w ogóle. Scott dał mi wiele radości w życiu. I owszem, nie poszłam na jego film do kina. Bo był wyświetlany przez jakieś trzy tygodnie. A ja jestem matką małych dzieci, które wtedy były jeszcze mniejsze. Ogarnięcie opieki i wstrzelenie się z wielopoziomowymi planami w godziny wyświetlania filmu w kinie mnie przerosło na przestrzeni tych kilku tygodni. Ale gdy tylko po kilku miesiącach pojawił się na streamingu, obejrzałam go od razu. I bardzo mi się podobał. Polecałam go wszystkim. Mężowi i teściowi. Podobał im się. Również obejrzeli go w streamingu.
I czyja to wina? Moja czy dystrybutora?
Jednocześnie na myśl o spędzaniu czasu przed dużym ekranem, po prostu nie jest mi przyjemnie. Zwłaszcza kiedy chodzi o kilka godzin, bo filmy mają tendencję do stawania się coraz dłuższymi…Bynajmniej nie chodzi o to, że nie oglądam filmów, bo oglądam ich nie mniej niż kiedyś. Może nawet więcej. Tutaj z pewnością wielkim czynnikiem są platformy streamingowe i fakt, że nowości są dostępne już kilka tygodni po tym jak ukażą się w kinie. Jako zmęczona millenialska matka czasami po prostu muszę zadbać o siebie i tym zadbaniem o siebie jest bardziej czas na kanapie niż siedzenie w kinie.
Nie chodzi o niechęć do wychodzenia z domu. Nie chodzi w ogóle o niechęć do kultury, bo co kilka tygodni jestem na jakiejś wystawie, w muzeum lub w teatrze. Na różnych etapach życia cenię różne bodźce. A kino uważam za sztukę równomierną znaczeniem innym dziedzinom. Mamy tu klasyczny przypadek “it’s not you, it’s me”. Może nawet film jest sztuką ważniejszą niż niektóre inne. Bo przecież jest bliżej nas. Wszedł pod strzechy. Jest źródłem ukojenia w trudnych momentach. Może za bliskość człowiekowi płaci prestiżem. A może to po prostu etap rozwoju. Być może wiele kin zniknie, ale nie przypuszczam, by kino zginęło kiedykolwiek na dobre.
Zdaję sobie sprawę, że pewne filmy potrzebują dużego ekranu. Koronnym przykładem jest dla mnie “The Lost City of Z”. Obejrzałam je w krakowskim “Kinie pod Baranami” i wywarło na mnie kolosalne wrażenie. Zachwycona namówiłam na obejrzenie męża. Znaleźliśmy online, zapłaciliśmy i…było bardzo, no, nudno. Bo wszystko co mnie podobało się w tym filmie – wielkość dżungli, poczucie beznadziei i znoju wyprawy, na mały ekran się nie przekładało. To mój przykład, pierwszy, który przychodzi do głowy. Jestem przekonana, że masz swoje własne.
Napisałam sporo o tym jak nie chodzę już do kina, ale…Paradoksalnie, wcale nie znaczy to jednak, że nie chodzę do kina.
Bo chociaż sama oglądam historie na małym ekranie w salonie, to obecnie uskuteczniam wyjścia do kina z dziećmi. Na krótkie filmy odpowiednie dla kilkulatków. Robiąc z tego okazję.
Tak, filmy, które oglądamy, są dostępne za darmo na streamingu. Tak, moglibyśmy obejrzeć je w domu. Ale oglądanie filmu z dziećmi w domu to, na tym etapie, trochę zabijanie czasu. Jak podrosną pokażę im moje własne ulubione tytuły, jednak teraz to raczej zapychacze i chwila oddechu dla rodziców. A wyjście do kina, na cokolwiek, to jednak przygoda.
Mam wielką nadzieję, że kiedy dzieci podrosną i będą w stanie wysiedzieć w kinie na filmie pełnometrażowym, powróci mi chęć do spędzania czasu na sali kinowej. Mam nadzieję, że kiedy ogarnięcie opieki nie będzie już biegiem z przeszkodami, zacznę chodzić do kina znowu dla siebie.
Pożyjemy, zobaczymy.