(TW: samobójstwo)
Ten tekst powstaje na fali oburzenia internetową wypowiedzią osoby publicznej odnośnie użalających się nad sobą trzydziestolatków. Tak, chodzi o prof. Środę i jej pochylenie się nad cierpieniem chorego sąsiada. Chcecie to poguglajcie, znajdziecie. Oburzenie było bardziej na miejscu kilka dni temu, ale wolę chociaż trochę okrzepnąć z emocjami.
Narracja o użalaniu się nad sobą, gdy inni mają Prawdziwe Problemy, jest jednak długotrwałą tradycją. Myślałam, że w 2023 roku to już mocny obciach, bo mamy, nawet jako przeciętny człowiek z ulicy, dużą większą wiedzę o psychologii, psychiatrii, genezach samopoczucia. Mamy edukatorów w mediach i social mediach, mówimy, o depresji zwłaszcza, dużo. Terapie i leki nie są już wielkim tabu. Przyznaje się do korzystania z nich mnóstwo osób, od celebrytów po Twojego sąsiada.
A tutaj wchodzi cała na biało osoba publiczna i mówi mniej więcej “ogarnijcie się”, “weźcie się w garść”.
Inni mają gorzej.
No mają. Ale poczucie szczęścia to sprawa indywidualna. Nie wiem jak wy, ale ja nie prowadzę codziennej tabelki Ligii mistrzów życia, żeby przekonać się, czy aby dzisiaj nie jestem w jej ogonie, żeby mieć prawo do podłego samopoczucia. Świadomość, że sąsiad profesor Środy ma raka i zwierzęta pod opieką nie daje mi wystrzału serotoniny, nie zmienia chemii mojego mózgu. Gdyby to tak działało, na widok rozstrzelanego żołnierza ukraińskiego powinniśmy dostawać euforii, bo to nie my. Przesadzam? Oczywiście. Na tej zasadzie nie powinniśmy żałować sąsiada Środy, bo na wojnie giną dzieci. Zresztą, skoro świadomość, że inni mają gorzej ma leczyć problemy psychiczne, to czemu nie raka? Tak, przesadzam. Ale nie bardziej niż pani profesor.
Szczęście to sprawa skomplikowana.
W dużej mierze zależy od nas, ale niestety, nie zależy tylko od nas.
Nie mam na myśli polegania na innych osobach w celu osiągnięcia stanu szczęśliwości. Inne osoby mogą nas natomiast skutecznie uszkodzić, aby ten stan wydawał się niemożliwy do osiągnięcia. Jestem na ten przykład przekonana, że moja własna depresja jest wynikiem właśnie uszkodzenia. Stresy, które przeszłam jako młoda osoba, potrafią do dzisiaj wywoływać u mnie wymioty. Co zdarzyło się chociażby w zeszłym miesiącu, kiedy obawiałam się potencjalnego spotkania z ojcem. Byłam w otoczeniu przyjaciół, na własnym spotkaniu autorskim, a i tak musiałam uciec do toalety i zwymiotować. Miałam prawo?
Małe dzieci doświadczające zaniedbania i patologicznych zachowań w bardzo wczesnym dzieciństwie mają skłonności między innymi do depresji i niskiego poczucia własnej wartości. Są na to badania. Robiłam opłacony rządowo kurs odnośnie zdrowia psychicznego małych dzieci. Mają prawo?
Działania innych ludzi mogą nas skutecznie uszkodzić i poranić, tak fizycznie jak i psychicznie. A czasami po prostu nasz organizm działa przeciwko nam. No zupełnie jak w przypadku raka! Matka po urodzeniu dziecka, doświadczająca burzy hormonów, nieustannie zmęczona, którą dotyka depresja poporodowa…Ma prawo?
Miałam kiedyś okazję widzieć ściąganie z torów pozostałości nastolatki, która rzuciła się pod pociąg wskutek depresji. Powinna była przestać się nad sobą użalać, bo nie ma raka i zwierząt do opieki, nie?
Kiedy jest się zdrową i zadbaną jednostką o optymalnych warunkach życia, rzeczywiście można byłoby oczekiwać zadbania o własne szczęście. Odkąd biorę leki, codziennie biorę się w garść, wolę nie narzekać i prewencyjnie dbam o wysiłek fizyczny dla endorfin. Czuję się kowalem własnego losu i w ogóle. Ale dojście do tego etapu zajęło mi prawie dwadzieścia lat i dużo, dużo pieniędzy wydanych na terapie. Której potrzebowałam nie z kaprysu, a z powodu mechanizmów, które musiałam wypracować dla obrony własnej od dzieciństwa. Nie oszukujmy się, moje ciężkie przeżycia to i tak jest super lajtowy temat w porównaniu do tego co przechodzi mnóstwo osób. Niestety, a może i dobrze, po awatarze, po zdjęciu profilowym czy minie jaką mamy mijając przechodniów na ulicy, niekoniecznie da się wyczytać naszą historię rodzinną i jaki mamy styl przywiązania.
Mam fajne życie. Fajnego męża. Fajne dzieci. Akceptowalną ilość codziennych trudności. I bardzo doceniam to co mam.
Dzięki lekom. Bo mniej więcej od późnych czasów nastoletnich byłam okresowo nieszczęśliwa i miałam myśli o tym, jak chciałabym nie istnieć. Nie zmieniło się to ani kiedy przekroczyłam dwudziestkę, ani kiedy przekroczyłam trzydziestkę. Pogłębiło się po urodzeniu dziecka. Lata terapii pomogły nieznacznie. Leki pomogły niemalże od ręki. Po kilku tygodniach, po kilku miesiącach, byłam jak nowonarodzona. Ale w sumie, mogłam się po prostu ogarnąć.
Pozostaje aspekt, który jakoś umyka pokoleniu, które pieszczotliwie nazywamy “dziadersami”. Dzisiejsi trzydziestolatkowie nie wychowali się sami. Ktoś ich kształtował. Opierając się na wiedzy naukowej o tym jak wczesne dzieciństwo wpływa na całe życie, wielu z tych kształtujących zawaliło sprawę. I jeszcze ma pretensje do dzieci.
Jest jeszcze jeden problem z tym pokoleniem. W przeciwieństwie do pokoleń, które przyszły po nim, brakuje im pewnej bardzo cennej cechy. Zdolności do autorefleksji. Oczywiście nie wszystkim, tak jak nie wszyscy millenialsi czy zetki mają depresję. Ale dla dużego zbioru pokolenia baby boomersów, autorefleksja wydaje się śmiertelną chorobą, której trzeba unikać wszelkimi sposobami.
W przeciwieństwie do depresji, na to niestety leków nie ma.