Znowu minęła wiosna, kończy się lato…Przyszła ósma rocznica ślubu, zaraz wrzesień, Święta i Nowy Rok…Tak to żyćko płynie.
Mam wrażenie jakby wesele było wczoraj, a jednocześnie wszystko się przecież zmieniło. Jest nas teraz czwórka, więc dwa razy więcej. Mieszkamy gdzie indziej. Pracujemy inaczej. Pozmieniały się konfiguracje osób wokół nas. Niektórzy członkowie rodzin odeszli, inni doszli. Przeszliśmy przez nieprzespane noce, a zaraz będziemy przechodzić przez szkołę.
Ostatnio idąc z córkami na spacer, podczas gdy mój mąż był na samotnej wyprawie poza Londynem, powiedziałam, żeby się nie martwiły, tatuś przyjedzie niedługo bo bardzo nas kocha. I powiedziałam to z pełnym przekonaniem. Po raz pierwszy w życiu czuję pełne przekonanie i spokój.
Bo ja się zmieniłam.
Tak, to inne emocje niż kiedy dwadzieścia lat temu chodziliśmy na wino do lasu.
Uważam jednak od dawna, że człowiek nie może wiecznie żyć motylami w brzuchu. Mnie z pewnością zrobiłoby się od nich niedobrze. Ja lubię żyć porozumiewawczym spojrzeniem albo przewróceniem oczu. Lubię żyć w poczuciu bycia drużyną, w której zawsze mogę liczyć na pozostałych członków. To raczej wspólne chichotanie niż płatki róż na pościeli.
Stwierdzenie, że małżeństwo to praca, jest zupełnym frazesem. Ale 8 lat później mogę powiedzieć, że małżeństwo jest pracą jak inne. Ma elementy, które są mniej przyjemne. Ma momenty, kiedy ma się ochotę wszystko rzucić i spędzić kilka dni samej, samemu. Jak każda praca. Ale nie jest ciężką pracą. Nie jest orką na ugorze. Nie jest pracą, na myśl o której rano robi się gorzej.
Z biegiem lat dla mnie jest to coraz mniej pracy. Coraz mniej rzeczy mnie irytuje, coraz mniej chce mi się walczyć. Nie w sensie poddawania się. Po prostu nie czuję, że walka ma sens, kiedy można powiedzieć spokojnie co denerwuje i czego się potrzebuje. Bo koniec końców celem jest wspólne zadowolenie. Nie mam ego, które każe mi wygrywać sprzeczki.
Po tylu latach szkoda mi też czasu na boczenie się, że nie dostaję tego co chcę emocjonalnie lub w jakimkolwiek innym sensie. Jeśli chcę więcej jakościowego czasu razem, to mówię. Jeśli lubię dostawać kwiaty, to mówię. Jeśli coś mnie przerasta albo źle się czuję, mówię.
Co oznacza również, że trzeba słuchać potrzeb z drugiej strony. Jak własnych. Aktywnie się nimi interesować. Nie na zasadzie “ale czego ty ode mnie chcesz”, tylko na serio. Bo czasem ja nie daję z siebie tyle ile powinnam. Albo po prostu nie wiem, czego potrzeba. Wszyscy to mamy na jakimś etapie wieloletniego związku. Grunt, żeby zamiast się obruszać, chcieć, żeby było dobrze.
Może brzmi to jakbym była nie wiadomo jaką świetną osobą. Bynajmniej nie jestem. Jak każdy bywam zirytowana, małostkowa, nawet zwyczajnie złośliwa. Po prostu większość dni staram się starać. Nie zawsze wychodzi. Może mam wielkie szczęście, może trafiłam na wspaniałego partnera i w ogóle człowieka. A może oboje jesteśmy dorośli i chcemy, żeby było dobrze. Każde z nas ma swoje demony wyniesione z rodzinnego domu, których nie zamierza wpuszczać do naszego wspólnego domu. I wspólne wartości, które zamierza kultywować.
Czasami bycie 1500 kilometrów od rodziny jest ciężkie, czasami myślę, że jest dobrym życiowym wyborem. Ponieważ musimy sobie radzić sami, to radzimy sobie sami. Po swojemu. Mamy wypracowane mechanizmy i rutyny, które większość czasu działają i służą nam, a nie my im. Ponieważ na co dzień radzimy sobie sami, dobre rady się nas nie imają.
Może to wszystko brzmi jakoś patetycznie i poważnie. Nasza codzienność taką nie jest. Jest za to pełna śmiechów, facepalmów (często z powodu samych siebie), czasem rzucania mięsem, kiedy znowu jest bardzo późno, a dzieci wciąż nie śpią.
Myślę, że jest pełna takiej zwykłej miłości. Nie poetyckiej, nie godnej eposów, ale jednak najlepszej. A przynajmniej dla mnie. Dla nas.