Jest w byciu młodym człowiekiem coś demoralizującego.
W momencie kiedy tracisz niewinną ufność w to, że dorośli wiedzą lepiej i chcą twojego dobra.
Znakomita część dorosłych ma dobro w poważaniu. Zwłaszcza Twoje indywidualne dobro. Dobro w ogóle, jako takie – często też. Chcą wypełniania zadań, narzuconych reguł, niewystawania przed szereg. Nawet jeśli ten szereg jest moralnie nieco naganny. Chcą świętego spokoju w każdym aspekcie. Inni wręcz przeciwnie, czerpią satysfakcję z władzy nad innymi. Z próby sił, którą muszą wygrać, bo młody człowiek może w systemie niemal nic.
Oczywiście, nie wszyscy. Nawet nie większość. Ale wystarczająco wielu. I wystarczająco wielu innych nie reaguje i nic nie robi ze świadomością faktu.
Nigdy nie czułam, żeby ta dziecięca młodość była najlepszym okresem życia. Bywała kafkowskim koszmarem. Nigdy nie czułam się bardziej bezsilna i nieważna.
Po raz pierwszy poczułam się wolna, gdy zdałam sobie sprawę, że szef nie może mi nic zrobić. Może najwyżej mnie zwolnić. Nie może mnie uderzyć, nie może sterować moim życiem, nie może mnie do niczego zmusić. Po czym złożyłam wypowiedzenie. Zrobiłam to później jeszcze kilka razy i zawsze czułam się wspaniale.
Nawet jeśli jakaś decyzja byłaby złą decyzją, to jest moją decyzją. Bo ja za siebie odpowiadam. Bo muszę robić to co uważam za słuszne. I mogę żyć z konsekwencjami.
Oczywiście czasami każdy miałby ochotę być na chwilę zaopiekowanym maleństwem, które nie musi niczym się martwić i o niczym myśleć. Czasami chciałabym jak moje dzieci dostawać na stół śniadanie i być kładzioną do łóżka. Czasami dobija mnie, że ogarnianie dnia należy do mnie, jednak to nie ja podejmuję decyzję czy zacznie się o 5 rano czy raczej po 7.
Ale kurczę. Tak. Czuję się w końcu odpowiedzialną dorosłą, która nie żyje strachem, tylko wie, że tak czy inaczej ze wszystkim sobie poradzi. Bo musi. Bo już się nauczyła. Będzie jak będzie, dam radę.
Znajduję w tym ogromną siłę.