Zdycham ze zmęczenia, kiedy moje dziecko budzi się o 5.30 i chce zejść na dół. Wcale nie zachwyca mnie, kiedy zwlekam się z łóżka i idę nasypać jej płatków śniadaniowych do miski.
Mam dość, kiedy już o 9 rano obie biją się i krzyczą i walczą o wszystko. Kiedy kopią, chowają się pod kocem i mają mnie w poważaniu, też mam ochotę kopać, chować się i uciec.
Ręce mi opadają, kiedy już jesteśmy gotowe do wyjścia do szkoły i przedszkola, już zakładam buty, już witam się z gąską, bo nikt nie wrzeszczy, wszyscy są ubrani i po śniadaniu i wtedy…I wtedy zaczyna się awantura, że ta gumka do włosów, którą wzięłam, że związać kucyka, była częścią instalacji artystycznej i wszystko zepsułam. I chociaż miałam dzisiaj rano nie biec, to biegnę.
Nienawidzę krzyku. Swoich dzieci. Nie mogę go słuchać, świdruje mi mózg. Chcę uciec. Chcę nawalać pięściami. Chcę płakać.
Inne krzyczące dzieci zupełnie mi nie przeszkadzają.
Bajka bywa moim ulubionym elementem dnia, kiedy jestem z nimi w domu. Bo późnym popołudniem nie mam już siły ani motywacji do nowych zabaw i rozwiązywania kolejnych kilkuletnich sporów.
Po kilku dniach z nimi marzę tylko o tym, żeby pobyć samej.
Uwielbiam ciszę. Uwielbiam nie musieć się nikim zajmować chociaż przez kilka godzin. Uwielbiam móc iść na spacer bez nikogo. Wsiadać samej do autobusu albo metra, albo pociągu, albo samolotu i nie musieć gimnastykować się, żeby tylko nie przeszkadzać innym pasażerom. Iść do baru piec alkohol i rozmawiać o dorosłych rzeczach. Długo w ogóle nie tęsknić.
Chcę uciec, kiedy w drodze do szkoły ktoś siada na chodniku i nie chce iść dalej. I pod nosem rzucam mięsem, kiedy muszę tego kogoś brać na ręce i nieść całą drogę pod górę. Siedemnaście kilogramów. Psuje mi to humor na dobre kilka godzin.
I tak, wciąż jestem wystarczająco dobrą matką. Wciąż jestem kochającą matką.
Nie żałuję decyzji o dzieciach. Po raz drugi podjęłabym taką samą. I uważam, że moje dzieci są cudne. Piękne, mądre i kochane.
Ale jestem tylko człowiekiem. Mam uczucia. I czasem bywają właśnie takie.
Też mam ochotę rzucić się na ziemię, krzyczeć i płakać. Ale tego nie robię. Chociaż nie będę udawać, że nigdy nie krzyczę. Zdarza mi się. Potem żałuję i mi głupio. Wiem, że nie miałam racji. Wiem, że to była moja słabość. A jak już się uspokoję, to otrzepuję się, biorę łyk kawy i idę dalej. I jestem. Codziennie jestem. Codziennie zaczynam od nowa.
I to jest najważniejsze.