/współpraca z Nashe/
W modzie i internecie trendy zmieniają się szybko, jak w kalejdoskopie. W obu przypadkach mamy pewne elementy, które są na topie zawsze i takie, które są chwilowymi kaprysami. W te pierwsze warto inwestować lub angażować się, w te drugie…czasem warto, choćby dla zabawy albo włączenia ich do swojego stylu na dłużej, a czasem w ogóle nie. Natomiast rozróżnienie jednych od drugich bywa sztuką.
10 lat temu…
Był 2014 rok. Wciąż jeszcze byłam wtedy szafiarką. I to chyba pierwsza zmiana. Dzisiaj to popularne niegdyś określenie niemal nie jest już używane. Dzisiaj nie ma szafiarek, są blogerki modowe. A ja już nie jestem jedną z nich. Lubię myśleć, że skupiam się na pisaniu i wydawaniu oraz szeroko pojętej publicystyce (no hej, podcast!). Chociaż uwielbiam ubrania, mam do powiedzenia ciekawsze rzeczy niż do pokazania. To nie wyraz jakiejś głupiej wyższości, estetyka niektórych modowych influencerów zachwyca, po prostu inne strony u siebie uważam za mocniejsze niż wizualna kreacja.
Jestem też starsza. Mam inne warunki niż wtedy. Inną bańkę. Żyję inaczej.
Zamiast słowa szafiarka, karierę robi szerokie pojęcie “influencerki”. Nie do końca je lubię, bo nie wiem do końca kogo nim określać, czy można bezwstydnie samemu się tak określać, od jakiego poziomu popuarności i jednak bardzo często używane jest pejoratywnie. Ale jednak influencerki są w modzie wszechobecne.
W 2013 roku dopiero przeprowadziłam się do Londynu i miałam pracę na dość junior stanowisku. Zakupy były dla mnie wtedy rozrywką. Sposobem na przyjemne spędzanie czasu, czy to samej czy z koleżankami. Obecnie zdarza mi się iść z koleżanką na zakupy, tyle, że najczęściej chodzimy wtedy po sklepach charytatywnych. Poszłam też kilka miesięcy temu z koleżanką na zakupy…ironicznie. Szukałyśmy głównie miski dla psa.
Kiedyś marzyłam o rzeczach z Zary czy innych sieciówek, na które nie miałam tylu środków ile bym chciała. Albo zadowalałam się odpowiednikami, albo odkładałam, albo tylko marzyłam. Obecnie jestem w innej sytuacji finansowej, ale nie marzę już o tych ubraniach co kiedyś. Jeśli potrzebuję płaszcza, kupuję go. Choć często z drugiej ręki, albo na przecenie, bo przecież nie “potrzebuję” go aż tak bardzo…Marzę o rzeczach, za kilka tysięcy funtów, których nie kupię, bo nie uważam wydawania takich sum za warte. Nawet gdybym je miała. No, może jeden płaszcz. Tylko po co mi na odprowadzanie dziecka do szkoły? Sieciówki, choć nie ukrywam, że w nich kupuję, straciły moje uznanie ze względu na jakość, wpływ fast-fashion na świat i warunki pracownicze, w jakich powstają ubrania. Często mi głupio w nich kupować, robię to z pewnym poczuciem winy. Na pewno nie jest to już dla mnie żadna radość, żeby pochwalić się takimi zakupami.
W 2014 roku haule z Primarka czy z chińskich sklepów wysyłkowych wciąż cieszyły się popularnością. Sama się postarzałam i w ogóle ich nie widzę w obserwowanych social mediach, na ile orientuję się, to wciąż w niektórych zakątkach internetu nakupienie dużej ilości rzeczy za mało pieniędzy jest cool, ale w moim – absolutnie nie. Taki haul pozostawiłby raczej niesmak. Nie chodzi mi bynajmniej o krytykę osób, które kupują w Primarku. Sama uwielbiam ich basicowe bluzy i uważam, że są świetnej jakości w stosunku do ceny. Po prostu bycie “zakupoholiczką” nie jest już urocze. Mało kto się tak przedstawia.
Obecnie trwa raczej spór między tymi, dla których chińskie sklepy są oczywistym rozwiązaniem, bo jest “to samo tylko taniej”, a między tymi, którzy zwracają uwagę na potencjalnie szemrane pochodzenie produktów o niewiadomej proweniencji. W tle mamy problem pracy niewolniczej, nas przykład. Niewygodne tematy, ale trzeba je podejmować jak najczęściej.
Kupowanie z drugiej ręki jest dzisiaj o wiele bardziej cool niż wydanie setek zł w Primarku czy Zarze. Aspekt cool i luksusu to w ogóle temat rzeka i zmienia się co jakiś czas. Generalnie jednak to co cool musi być trochę niedostępne i trudne dla ogółu. Pójście do Zary jest łatwe. Znalezienie perełek w taniej odzieży wymaga czasu, zmysłu łowcy i szczęścia. Nie każdemu się udaje. Z zazdrością obserwuję łupy internetowych znajomych w postaci kaszmirowych swetrów czy sukienek od projektantów high fashion.
Takie kaszmirowe swetry to zresztą cenny element w szafie kapsułowej…Do której chyba wszyscy trochę dążymy, chociaż wiemy, że jest chwytem marketingowym. Sama wiem od dawna, że noszę najwyżej 1/3 mojej szafy i mogłabym ją odchudzić, a jednak jakoś wciąż się oszukuję…Myślę, że nawet wielbicielki ubrań identyfikują się w 2024 roku z chęcią posiadania zwięzłej kolekcji rzeczy, które noszą większość czasu i którą uwielbiają niż stosów ubrań. Chociaż kiedyś jeansy z koszulą uważałam za szczyt nudy…
No i kariera, którą robi quiet luxury czy estetyka old money. Kolejny trend, który za czasów mojej najbardziej szalonej stylówkowej działalności uważałabym za nudny. Teraz szanuję jego założenia i podoba mi się, chociaż akurat jako historyczka nie uważam “old money” za szczególny komplement…Znów, w tle pojawia się temat pracy niewolniczej, kolonizacji, wyzysku.
Na tym tle cieszy rozrośnięcie się rynku lokalnych marek, które mają niewielkie kolekcje, szyją na miejscu i dbają o jakość materiału oraz wynagrodzenie osób produkujących ich towar. To są zakupy, którymi wolę się chwalić o wiele bardziej.
10 lat temu o wiele bardziej niż teraz przejmowaliśmy się podkreślaniem swoich zalet i wyglądem w kanonie. Obecnie obserwuję Zetki i czasami sarkastycznie stwierdzam, że to niesprawiedliwe, że cieszą się estetyką, która towarzyszyła mi za nastoletnich czasów, ale bez wymogów bycia chudą. Po prostu są sobą.
Oczywiście nie myślę tak na serio. Good for them.
Myślę, że te zmiany są generalnie pozytywne. Chociaż może sprawiają, że czasem nie czujemy się (a przynajmniej ja) jak pozytywni bohaterowie. Nie znaczy to natomiast, że świat mody generalnie jest pozytywny. Fast Fashion wciąż ma się nieźle, weszli jeszcze więksi, jeszcze bardziej szkodliwi gracze. Chociaż mamy na wybiegach więcej reprezentacji różnych typów sylwetek i różnych typów osób, to w kwestii kanoniczności często robimy krok naprzód i zaraz potem krok w tył. Ale coś się rusza. Może krok po kroku, za dziesięć lat, będziemy w miejscu bardziej pozytywnym niż dziś, tak jak dziś jest, moim zdaniem, milszym miejscem niż te dziesięć lat temu. No, wykazujcie się, Zetki. Alfy, w tym moje małe córeczki, za dziesięć lat będą deptać Wam po piętach :>
Wpis powstał we współpracy z marką Nashe. Ich torebki z pewnością są dodatkiem, który wytrzyma przez 10 lat i dłużej. Są piękne i ponadczasowe. Porządna rzemieślnicza robota, wykonywana od początku do końca w Polsce.
Aga, założycielka marki, założyła firmę inspirowana kilkudziesięcioletnią torebką babci. Chce produkować rzeczy, które będą miały podobną żywotność i wartość dla noszącej. I jestem przekonana, że jej się udało. Powiem Wam, że to jedna z tych współprac, do których wepchałam się trochę siłą, bo zobaczyłam torebkę Nashe na koleżance i uznałam, że bardzo chcę taką mieć.
Jeśli chcesz, żeby torebka była tak Twoja jak tylko się da, za (naprawdę) niewielką dopłatą możesz skomponować własną torebkę w kreatorze torebek. Wybierzesz w nim dowolny kolor skóry ze wszystkich dostępnych w sklepie, złote albo srebrne okucia, czerwona albo czarna podszewkę.
Jeśli to wciąż za mało, większe personalizacje (rozmiar, dwa kolory skóry, długość pasków) są też możliwe w kontakcie mailowym z indywidualną wyceną.
W kreatorze nie ma niestety jeszcze próbnika kolorów, ale można podejrzeć na stronie wszystkie możliwe kolory skór.
Moje torebki to Switch Box w kolorze czekoladowy brąz oraz koniak. Poszłam w klasykę, bo jestem przekonana, że i za 10 lat będzie można nosić je bez uszczerbku dla ich jakości oraz dla estetyki mojej stylówy.