Być może zastanawiacie się nad tym od czasu do czasu, a głupio Wam zapytać. Mnie kiedyś było. Może nie znacie się na dzieciach, nie macie swoich, nie macie ich nawet zbyt wiele w rodzinie czy otoczeniu. A przyszła taka okoliczność, że gdzieś się idzie i nie wiadomo co kupić dziecku. Niezależnie od tego, dlaczego się zastanawiacie, spróbuję pomóc.
Zacznę od tego, że nie uważam, żeby ktokolwiek musiał kupować lub przynosić cokolwiek. Nie mam od nikogo takich oczekiwań, nie jest to żaden obowiązek. Najlepiej przynieść siebie.
Są jednak osoby, które poczuwają się do nieprzychodzenia w gości czy odwiedziny z pustymi rękami lub po prostu takie, którym darowanie drobiazgów sprawia przyjemność.
I tutaj pojawia się pierwsze słowo klucz: drobiazgi.
Najlepiej, żeby upominek był niewielki i recyklowalny.
Naklejki – jak dla mnie to upominek idealny, bo dziecko się bawi, a jak je zużyje, to nie zalegają po kątach. Większość można poddać recyclingowi, naklejki nie kosztują dużo, dziecko jest cicho i tworzy…Czego można tu nie lubić?
Małą książkę – oczywista oczywistość. Mała. Bo nie zajmuje miejsca. Książka. Bo to rozwija. Idealnie. Poza tym małe książki mogą być całkiem tanie (patrz: Kicia Kocia…), więc nikt nie ucierpi.
Cokolwiek związanego z pracami ręcznymi. Ostatnio Iona spędziła prawie godzinę na wyklejaniu syrenek z pianki. Syrenki są nieszkodliwe jako przedmiot, bo można je schować do koperty, szuflady, nakleić na lodówkę. Nie zajmują zbyt dużo miejsca. A ten spokój rodzica i zaangażowane skupienie dziecka…bezcenne. Do tej kategorii dodałabym wszelkie kredki, notesiki i tak dalej. I znów – to są niedrogie drobiazgi. Lubimy to. Nie ucierpi portfel, planeta też nie aż tak bardzo.
Jedzenie?
Nie jestem fanką, przyznam szczerze, jeśli chodzi o słodycze. Są rzeczy, których nie mam problemu dawać dziewczynom, ale słodycze jednak w mocno ograniczonej ilości.
Nie mam problemu, kiedy moje dzieci dostają lizaki. Lizak nie jest zbyt duży, jednym nie da się obeżreć na amen. Od jednego nie rozboli brzuch i nie będzie odmowy zjedzenia obiadu. Jeden nie zepsuje zębów. Lizak jest spoko. Dla mnie.
Jako matka najbardziej cieszyłabym się na pewno z owoców. Moje dzieciaki pochłaniają winogrona, borówki i truskawki w ilościach dowolnych. Czy torba pięknych jabłek nie jest super? A pudełko malin? Na myśl o pudełku malin aż mnie samej cieszy się gęba.
I tyle. Nie ma tu wielkiej filozofii. Jak w większości dziedzin życia, działa tu zasada KISS – Keep It Simple Stupid.
Jeśli oczywiście znamy dobrze konkretne dziecko, jego możliwości (na przykład możliwość niepołknięcia klocka Lego), zainteresowania, marzenia, preferencje rodziców, to hulaj dusza. Jeśli jesteśmy znerwicowaną ciocią, wujkiem lub innym krewnym i znajomym Królika, to mam nadzieję, że trochę pomogłam.
PS
Pod żadnym pozorem bez uprzedzenia i uzgodnienia z rodzicami nie przynosimy dzieciom:
- zabawek grających
- zabawek wielkich
- zabawek z miliona elementów
- zwierzątek (to chyba oczywiste…)
- dziecięcych produktów do makijażu (wiem, bo Iona dostała na urodziny…)
- toreb słodyczy
- mazaków niezmywalnych pięknie pokrywających ściany
- BROKATU
(Dopisz na listę swoją propozycję)
PPS
Tak, owszem, kiedy mój pradziadek przywiózł mi torbę orzechów z własnego ogrodu, nie umiałam docenić, mając jakieś pięć lat. Ale do dzisiaj pamiętam, że była to fioletowa szyta torba i że było ich mnóstwo. A nie pamiętam wielu zabawek, które dostałam. Więc chyba jednak nostalgiczny WIN.
Jestem pewna, że moje dzieci z taką torbą miałyby godzinę zabawy.