„Droga Artysty” to bestseller, który rozszedł się w pięciu milionach egzemplarzy. Polecała mi tę książkę terapeutka. Polecało mi ją sporo osób. Widziałam ją wspominaną jako rewelacyjne żródło odblokowania kreatywności. I zainteresowałam się, podekscytowana wizją, że oto narzędzie, które może nie zmieni mojego kreatywnego życia, ale z pewnością je poprawi.
Tak się nie stało.
Dość, że ten tekst leżał w notatniku ponad rok. Od ponad roku nie skończyłam drogi z Julią Cameron i nie bardzo mam ochotę wracać.
Autorka jest artystką o szerokim spektrum twórczości: scenarzystką, pisarką, poetką, kompozytorką, dziennikarką i tak dalej. Ciężko odmówić jej doświadczenia w byciu kreatywną. Przez dwa lata była też żoną Martina Scorsese, mają razem córkę. To tak na marginesie. Znała się z najlepszymi twórcami, najlepsi ją cenią.
„Droga Artysty” jest dla mnie dowodem, że nie ma uniwersalnego złotego środka na kreatywność, a do tego samego miejsca można dojść na wiele sposobów. Nie wszystkie kreatywne osoby mówią też tym samym językiem, nie mają takiej samej wrażliwości.
Co tydzień mamy robić trzy rzeczy:
- pisać trzy strony o czymkolwiek (najlepiej z rana)
- iść z sobą samą na artystyczną randkę (bez udziału osób trzecich, samotnie)
- robić zadane w rozdziale zadania
Pierwszym założeniem jest spisywanie trzech stron dziennie, najlepiej z rana. Robiłam to przez kilka miesięcy. Zapisałam dwa i pół notesu. I przestałam. Po pierwszym tygodniu trzech stron, byłam sceptyczna. Nie czułam, żeby mi to cokolwiek dawało. O wiele więcej daje mi 400 słów, wydaje mi się na tym etapie, że regularne codzienne pisanie czegokolwiek pomaga mi z wewnętrznym i jakimkolwiek innym krytykiem bardziej niż pisanie bzdur długopisem po papierze. Czułam jakbym marnowała czas. Zamierzałam kontynuować i robić zadania, niemniej, po początkowym entuzjazmie, nie czułam specjalnie przyjemności z robienia zadań. Ani motywacji. Nie dlatego, że są ciężkie, tylko mnie nudzą. „Narysuj swój wymarzony w dzieciństwie dom i przyklej go przy miejscu pracy”…Przemawia to do mnie w ogóle. No nie przemawia. Tym bardziej, że najbardziej lubię pracować na kanapie. Cameron stwierdza, że jeśli jakieś zadanie Cię odrzuca, to znaczy właśnie, że ono jest Ci najbardziej potrzebne. Bardzo New Age. Tym bardziej czuję opór.
Próbowałam wytrwać, ponieważ skoro Cameron z takim entuzjazmem opisuje swoją metodę, pomogła tylu osobom i sprzedała tyle książek, to widocznie coś w tym jest. Chyba. W drugim i trzecim tygodniu pisało mi się łatwo i wciągnęłam się, chociaż dalej nie czuła, że to pisanie jest jakkolwiek wartościowe. Chociaż zapisałam stronę na pokładzie samolotu z Gdańska do Londynu. Coś do roboty. W trzecim tygodniu w końcu udało mi się jednak zrobić Artist Date czyli randkę z samą sobą. Weszłam do gotyckiego kościoła. Może bez Julii Cameron też bym weszła, może nie. Ale sformalizowana potrzeba zejścia z utartego szlaku na pewno motywuje.
Zauważyłam jednak również to, co Cameron opisuje w jednym z rozdziałów. Czas na myślenie, dokarmianie wrażliwości, tworzenie, często sprawia wrażenie luksusu. Czasami kiedy poświęcam na to czas, czuję się winna, że mogłabym na przykład zamiast tego sprzątać. U mnie pogłębia się to jeszcze, bo nie jestem finansową żywicielką rodziny.
Artist Date wydaje mi się dokarmiać mój mózg bardziej niż pisanie trzech porannych stron, bo nawet głupie wyjście do biblioteki na kilka minut daje mi materiał do przemyśleń. Choć i do lęków…
Cały plan ma w założeniu trwać 12 tygodni.
Są rzeczy, które mnie odrzuciły. Na przykład czwarty tydzień i odwyk od czytania. Tak dobrze czytasz (lol). Czytanie jako opium dla ludu, które używamy jako wymówkę, by nie robić innych rzeczy. Przyznam szczerze, ja nie jestem w stanie tego zrobić. Zrobiłam ograniczenie, ale nie odcięcie się. I owszem, zaczęłam w tym czasie z nudów szkicować kucyki, kolorować z dziećmi jednorożce, posprzątałam szafę i rozumiem zamysł. Niemniej, każda komórka mojego ciała była przeciw. Tym bardziej, że mam zobowiązania związane z czytaniem. Autorka kiwa palcem i mówi, że ona też skończyła studia i pracowała i to nie wymówka. Ale nie oszukujmy się, nie pracowała w XXI wieku w social mediach 😉
Drażni mnie też jej wysoki ton, odwołania do Boga czy boga, siły wyższej. To nie jest sposób ekspresji, który przemawia do mojej etyki pracy. Mogę chodzić kilka razy w tygodniu na jogę i interesować się astrologią, ale nie motywuje mnie w ogóle “otwieranie się na bycie twórczym kanałem Boga”. Przewracam oczami. Rozumiem, że może to motywować wiele osób, po prostu nie jestem targetem.
Po jakimś czasie poczułam, że właściwie ciężko znaleźć mi chwilę na te zadania bo…mam za dużo kreatywnych rzeczy do zrobienia. Podcast, pisanie książki, wolę mój czas spożytkować na konkrety. Oczywiście mam swoje 400 słów dziennie, które pewnie działa na podobnej zasadzie, co trzy strony Cameron.
Trzeba brać poprawkę, że „książka”Droga Artysty” została wydana w 1992 roku, a napisana jeszcze trochę wcześniej, bo autorka na początku sprzedawała własnoręcznie sporządzone kserokopie. Pozycja ma ponad trzydzieści lat. Czuć w niej New Age’owy klimat tego okresu. Co nie znaczy, że jest jako taka zła. Po prostu nie trafi do wszystkich.
Nie mogę odmówić jej też praktyczności – przedstawia praktyczny sposób na zaczęcie i odblokowanie się oraz wyrobienie nawyku. Po prostu nie potrzebuję rozwiązywać tych problemów. Ja mam moje 400 słów. Zadziałało tak samo dobrze.
Komu „Droga Artysty” może pomóc?
Osobom, które boją się zacząć. Które się wstydzą. Czuję się niewystarczająco dobre. Robią w życiu coś zupełnie niezwiązanego z szeroko pojętą sztuką i marzą o jej uprawianiu.
Komu „Droga Artysty” nie pomoże?
Osobom, które już tworzą, mają swój rytm pracy i nie narzekają na brak weny.
W takim razie, czy polecam? Czy jest dobra?
Ciężko mi powiedzieć. Mnie się nie przydała. Ale Tobie może zmieni życie? Może komuś już zmieniła?
Jeśli jesteś tą osobą, koniecznie daj znać.
Tutaj „książka”Droga Artysty” po angielsku do kupienia w UK.
Tutaj e-book po polsku.