Moje życie ma dwie opcje działania. Opcję NIC i opcję WSZYSTKO.
Kiedy włączone jest NIC, codzienność to rutyna, obowiązki, pranie i bałagan, przeplatane kawą, wypełnianiem formalności i stukaniem w klawiaturę. Nie myśl, że narzekam. O nie. Bardzo doceniam opcję nic, w której mogę robić swoje ze spokojem, bez bólu brzucha na myśl o poniedziałku, przytulając wieczorem dzieciaki. Tutaj joga, tam sprzątanie, zakupy na obiad i płacenie rachunków bez strachu, czy wystarczy na opłacenie wszystkiego. Widzę, że jest to dobre.
Kiedy włączoną mam tę opcję, myślę sobie jednak czasem, że jestem taka nudna i czemu ktokolwiek miałby mnie czytać. Powinnam dać z siebie COŚ DUŻEGO, żeby nie zawieść instagrama, newslettera, podcastu czy w ogóle kogokolwiek, kto w jakimkolwiek momencie życia sięgnął po moje treści. Na przykład.
Potem włącza się opcja WSZYSTKO.
Spotkanie. Kolejne. Event. Wyjazd. Premiera książki. Imprezy. Zdarzenia. Wszystko. Wszędzie. Na raz. Aaaaaaa.
Dzieje się tyle, że człowiek nie nadąża wszystkiego relacjonować. Już nawet kij z tym. Chwilami nie nadąża nawet się tym cieszyć i doceniać, bo albo pada z nóg, albo już musi szykować się na następne.
I to tez doceniam. Że mogę mieć w życiu momenty ekscytacji, blichtru, poczucia fajności. Rozumiem też dlaczego osoby żyjące stale w opcji WSZYSTKO wspomagają się substancjami. Bo potrzebują kopa energii. Sama myślę wtedy, że przydałoby się jakieś dopalenie.
W tej opcji muszę czasami mówić do siebie “to jest właśnie ten moment, że powinnaś się cieszyć i ekscytować swoim życiem”. Bywa, że ze zmęczenia zapominam się cieszyć i wolałabym się wyspać. Czasem nawet tęsknię z praniem.
Na szczęście udaje mi się włączyć wtedy znowu pstryczek NIC, odpocząć, odespać, wyprzytulać te emocje.
Kiedy wpadam po raz kolejny w marazm, jaka jestem nudna, szczypię się w rękę, żeby pamiętać. Zaraz przyjdzie ta druga opcja, kołowrotek, lepiej naładować baterie i wyleżeć się na zapas. Chociaż nie wiem czy to naprawdę możliwe – warto próbować.
Dopiero mając tyle lat co teraz rozumiem pragnienie czarodziejek z księżyca i innych fikcyjnych postaci do bycia zwykłymi ludźmi. Bez supermocy i zadań ratowania świata. Kiedy czytam Diunę, cieszę się, że po tym jak położę dzieci spać, nie muszę już zastanawiać się nad dostawami melanżu do galaktyki, ani przejmować się czerwiami.
Jeszcze mi tu tylko czerwi brakuje. Dziękuję. Poleżę.
Przynajmniej do następnej przygody.