Zaczęło się od tego, że miałam dość córki, która ząbkuje, turla się niebezpiecznie, budzi co dwie godziny i je co godzinę. Potrzeba chwili wyciszenia, żeby dojść do tego, że nie o nią chodzi. Ale o wycieńczenie – jak najbardziej. Więc stąpamy po cienkim lodzie emocji.
I rozlało się na inne sfery życia. Na wszystkie sfery. Wiecie, to taki moment, że miarka się przebiera i ciężko tolerować w świecie zło i bzdety.
Założyłam na swojej grupie niedzielny wątek dzielenia się smutkami. W założeniu miało to być delikatne biadolenie i problemy pierwszego świata, takie czekoladowe smutki spod koca. Mam dość czytania o tym, jak wiele w ludziach niepewności, lęku, jak bardzo ranią ich bliscy. Jak świetne, młode dziewczyny czują się nic nie warte, brzydkie, głupie, niewystarczająco dobre, niewystarczająco mądre czy zdolne, niezasługujące na szczęście. Nie mam dość, że o tym piszą. Mam dość, że muszą się z tym mierzyć. Że istnieją ludzie, którzy zamiast otoczyć je wsparciem, patrzą na nie z góry.
Mam dość uśmiechniętych cyborgów, sprzedających ludziom wizję świata, który nie istnieje. Dość sekty pustej egzaltacji. Dość pozytywnych osób, na których nie mogę polegać. Tym bardziej dość, im bardziej budują swój wizerunek uroczych ludzi o dobrych sercach. Mało kto potrafi tak ranić jak oni. W białych rękawiczkach i z ogromem (pozytywnej?) energii.
Czytania, że LGBT są tacy, siacy i owacy przez osoby, które potrzebują dowartościować się swoją normalnością czy religijnością. Zarozumiałych starców, którzy wszędzie widzą drzazgi, tylko belek we własnych oczach nie bardzo. Nie mam dość wiary czy Boga, ale nie zniosę faryzeuszy wycierających sobie mordy wyższymi wartościami i przedstawiającym zdegenerowaną ideę miłości. Bo miłość, która nienawidzi i poniża jest o wiele większym odejściem od “normy” niż jakiekolwiek odstępstwo od heteronormatywności.
Polityków. Pogłębiania podziałów w imię władzy. Kuriozalnego wywijania wartości i sprzedawania ich taniutko, na bazarze. Wywijania wartościami do poniżania, usprawiedliwiana każdego bezeceństwa, jeśli popełniają je “nasi”. Kuriozalnej niekompetencji i wybujałego ego. I tego, że się im dajemy.
Rozmów z kobietą, która sześć miesięcy po urodzeniu dziecka wstydzi się wyjść na basen w kostiumie kąpielowym i czuje, że musi kupić długie getry do pływania. Kobiety mniejszej rozmiarowo ode mnie, bardziej zadbanej ode mnie. Dość udawania, że to normalne móc robić wszystko bez pomocy bliskich. Że płaski brzuch czy imprezowanie czy powrót do dawnego życia w cztery tygodnie po porodzie to jest wizja macierzyństwa, która jest tą jedną godną dążenia. Czytania, jakie to karmienie piersią jest obrzydliwe albo jak żałosne jest cesarskie cięcie albo poród w znieczuleniu. Kogo to do jasnej cholery obchodzi?
Wszędzie pogarda, niczym niezasłużona wyższość, ironiczny uśmieszek, podżeganie, a z drugiej strony ogrom nieszczęścia lub lawina małych nieszczęść. Mam dość. Mam ochotę krzyczeć, wyjść i nie wrócić. Zamknąć świat i zgasić światło.
To dobrze.
Jeśli ma się dość i czuje się przypływ adrenaliny, to oznacza siłę na reakcję. Najgorzej, kiedy nie ma się już nawet dość. Kiedy wszystko robi się obojętne. Kiedy ma się dość, jest jeszcze nadzieja.
Kiedy myślę o tym całym szlamie, ząbkowanie i turlanie się nagle nabiera swoistego uroku.