(ja wiem, że polski tytuł to Monstressa, ale bardzo, bardzo mi to nie brzmi, więc napiszę po swojemu, ok?)
Mam taką przypadłość, że niewieloma rzeczami się ekscytuję. Mało co wywołuje we mnie porywy serca. Jeśli coś jest smaczne, to jest smaczne i tyle. Nie żeby szaleć. Jak coś jest ładne, to ładnie, ale nie żeby zaraz umierać z zachwytu. Większość komedii wywołuje u mnie lekki uśmiech lub wyrażające aprobatę kiwnięcie głowy. I tak dalej. Jestem oszczędna w emocjach. Tak w życiu codziennym jak i (pop)kulturalnym.
Jeśli już coś mnie zachwyca, to znaczy, że jest dobre totalnie. Być może nie każdy jest to w stanie dostrzec, ponieważ mój gust jest, powiedzmy sobie, dość niszowy. Choć jak każdy uważam, że najlepiej wiem co dobre, zdaję sobie sprawę ze specyfiki własnych preferencji. Zachwycałam się Thranduilem i urodą Lee Pace’a, zachwycałam się kilkoma rolami Jamesa Nortona (dopóki nie zrozumiałam, że niezbyt go lubię jako osobe), ale moja zwyczajowa reakcja na wszystko to po prostu “okej”, “w porządku”, “spoko”. Nawet jak mi się coś podoba, to dlatego, że jest formalnie dobre, nie dlatego, że czuje emocje. Od jakiegoś czasu ęskniłam trochę za uczuciem fangirlowania i zachwytu fikcją.
I oto wchodzi ona, bez ręki i z potworem w środku. I znów się ekscytuję.
W skrócie – w krainie podzielonej minioną wojną i wciąż żywym konfliktem między zwalczającymi się rasami i frakcjami, młoda dziewczyna próbuje rozwikłać zagadki swojej przeszłości, podczas gdy z kikuta jej ręki czasem wyskakuje potwór. Dużo osób chce ją zabić, potwór też zabija dużo osób, znakomita większość osób kogoś w tym komiksie zabija albo jest zabita. Są też mówiące koty.
Od razu zaznaczę, że główna postać komiksu niezbyt mnie interesuje. Powiedzmy sobie szczerze, jestem trochę za stara, żeby kolejny raz zachwycać się zbuntowaną, styraną życiem nastolatką walczącą ze światem. Przerabiałam to już tyle razy w tylu konfiguracjach, że archetyp postaci wieje nudą. Jak zblazowaną kobietę po trzydziestce interesuje mnie świat, z którym nasza bohaterka walczy. A ten świat, o rety, ten świat jest nowy i wspaniały.
Jeśli ktoś nie lubi feminizmu i mierzi go LGBT to prawdopodobnie jest odpowiedni moment, żeby przestać czytać mój wpis i podjąć decyzję, żeby Monstress omijać. To jest matriarchalna fabuła o matriarchalnym świecie. Tutaj rządzą kobiety, które romansują z kobietami, pracują z kobietami, walczą z kobietami. Polityczne małżeństwa są zawierane między kobietami. Jednocześnie nie ma tutaj żadnego oczywistego feministycznego manifestu. Tak jak w filmach o wojnie zwykle mamy samych mężczyzn i wśród nich bogactwo charakterów (no, powiedzmy…), tak tutaj po prostu większość postaci to kobiety. Żołnierki, królowe, piratki, inżynierki, zarządczynie miast. Niektóre bardziej kobiece, inne wcale. To doskonały przykład, że dobrze napisana postać to dobrze napisana postać, bez różnicy czy jest kobietą czy mężczyzną. Więc czemu nie miałaby być kobietą?
Sama jestem nudną cis heteryczką, więc kocham się obecnie w postaci Corvina D’Oro czyli jednego z niewielu obecnych umięśnionych mężczyzn z szeroką szczęką. I kruczymi skrzydłami. I pewnym typem delikatnej wrażliwości, wcale nieczęstym w tym świecie silnych kobiet (ten komiks jest cudownie matriarchalny, tak jak większość innych tworów kultury jest patriarchalnych, władza to władza, niezależnie od płci). I takim ostrym czymś do zabijania, z czego sprawnie i ochoczo korzysta.
Świat komiksu jest monumentalnie skonstruowany, w swojej mitologii i dopracowaniu dorównujący przynajmniej Westeros, jeśli nie Śródziemiu. Dla mnie to gratka, ponieważ to jest cecha, której często szukam w tekstach kultury. Sama od lat bawię się w tworzenie własnego świata i interakcje ze sprawnie skonstruowanymi fikcyjnymi rzeczywistościami sprawia mi wielką frajdę. Ta jest niezwykle fantazyjna, do tego podana w przepięknym stylu. Zakochałam się w skomplikowanym świecie Monstress, ale dopiero po tym jak zakochałam się w cudownej kresce i estetyce. Ciężko mi ją określić jednym słowem, ten styl tkwi gdzieś pomiędzy mangą, Prerafaelitami, Alfonsem Muchą, Boticellim, Władcą Pierścieni i obrazkami z Magic the Gathering. Co ma sens, bo rysowniczka pracuje też w branży karcianek. Jest pięknie, jest przepych, jest fantazja, rozwiane włosy i dbałość o szczegół. To pastelowy komiks o zjadaniu ciał i odcinaniu kończyn.
Kolejną zaletą jest galopujący relatywizm moralny. Poza jednym wyjątkiem, wszystkie postaci są złe. Nawet jeśli są życzliwe głównej bohaterce i walczące o pokój na świecie (see what I did there?), to mają swoje za uszami. I płetwami. I skrzydłami. Zdrady, morderstwa, takie tam. To nie jest świat dla niewinnych ludzi. To świat dla istot, które nie cofną się przed zabiciem dzieci, żeby wydobyć z ich dusz potrzebne informacje. Które zabiją postać, wykazującą się ludzkim odruchem, dlatego, że jest po przeciwnej stronie barykady. Bardzo prawdziwy świat.
I na koniec – fabuła. Jest naprawdę interesująca. Chcę wiedzieć, o co do cholery jasnej chodzi. Rozwikłać tajemnice, zrozumieć kto jest kim. Chociaż czasem nie wiem, czemu ta wrogów kupa rzuca się naraz na Maikę. Chcę zrozumieć interesy stojących do siebie w opozycji dworów. Chcę wiedzieć o tych dworach wszystko! To jest sukces fabularno-kreatorski. Jak w przypadku Gry o Tron, kiedy informacje o poszczególnych, NIEISTNIEJĄCYCH rodach, ich siedzibach, symbolach i historii jesteśmy w stanie wyrecytować obudzeni w środku nocy, chociaż nawet nie lubimy Gry o Tron. A pocztu królów polskich nie jesteśmy w stanie wyrecytować w dzień po dwóch kawach. Dlaczego? Bo nie wywołali u nas żadnych emocji. Nie napisano ich historii dobrze.
Monstress napisano dobrze. Trzy zbiory połknęłam w ekspresowym tempie. Bardzo nie polecam, bo teraz muszę czekać, aż świerzbi mnie skóra.
Dla kogo? Wielbicieli kotów i kobiet.
Dla kogo nie? Dla wielbicieli dominacji silnych mężczyzn i zapalonych wyznawców tradycyjnej wizji rodziny.