Ten tekst pisałam miesiącami. Nie dlatego, że jest mądry czy merytoryczny. O nie. Dlatego, że temat jest emocjonalny zarówno w dyskursie publicznym jak i dla samych zainteresowanych. Kiedy czułam się z nim pewniej, pisałam fragment. Wiele poniższych zdań pochodzi z różnych momentów minionego roku.
Pokrótce objaśnię ideologiczny wydźwięk tego tekstu – karmię piersią (jesteśmy, jak sądzę, na końcowym etapie) i jestem z całego serca za karmieniem piersią, ale jestem też za tym, żeby myśleć o swoim samopoczuciu i potrzebach. Nie znoszę robienia z karmienia ideologii, tak jak nie lubię robienia ideologii z noszenia dziecka w chuście, tego w jaki sposób przyszło na świat i tak dalej.
Wchodziłam w macierzyństwo z przeświadczeniem, że karmienie piersią jest najbardziej naturalną i bezproblemową sprawą na świecie. Że z miejsca podczas karmienia poczuję oksytocynę, miłość i czułość. Że nie muszę się do tego przygotowywać, ponieważ jako kobieta będę intuicyjnie wiedzieć co i jak. Skończyło się wymiotowaniu z nerwów, problemami z jedzeniem u mnie (ze stresu) i u dziecka (do dzisiaj nie do końca wiem czemu) i zapaleniem piersi. Każde przystawienie wywoływało olbrzymi ból. Nie było w tym wszystkim niczego kojącego. Nie wiedziałam co robić. Nie wiedziałam, co dzieje się z moim ciałem. No i co ten noworodek, nie ma nic innego do roboty niż jedzenie i nawet to idzie opornie?
To wszystko zaskoczyło mnie ogromnie.
Nie chcę tu nikogo straszyć. W żadnym wypadku zniechęcać. Na początku nienawidziłam karmienia, ale źle było tylko przez chwilę. Uderzyło mnie to w momencie, kiedy po porodzie, jak każda kobieta, byłam w największej życiowej rozsypce. Z perspektywy wielu miesięcy, jestem zadowolona, że walczyłam z ciałem, żeby jednak się udało, bo tego chciałam dla dziecka.
Po czterech miesiącach nie kochałam karmić, ale były miłe momenty.
Po dziewięciu przyzwyczaiłam się i choć częstotliwość męczyła (bo córka chciała piersi bardzo intensywnie, mimo jedzenia innych rzeczy), bywało kojące.
Po roku – jesteśmy na etapie 3-4 karmień na dobę, czasem mniej, głównie wieczorem i nocą. W tej chwili doceniam uspokajającą siłę piersi, bo nie ma takiego smutku, żeby na niego nie zaradziła. Czasem smutku dziecka, a czasem mojego…kiedy dziecko da mi w kość. Jednak powoli czas na nas, za kilka miesięcy mam nadzieję nie karmić.
Nie poczułam nigdy zalewu szczęścia ani euforii przy karmieniu. Wydaje mi się jednak, że po prostu nie jestem osobą, która popada w euforie. Oswoiłam je na tyle, żeby być w stanie karmić w większości miejsc i wielu fikuśnych pozycjach, od któregoś momentu było totalnie wyluzowane i naturalne jak mycie zębów. Komfortowe dla nas obu.
Istnieje zarówno laktoterror jak i terror mleka modyfikowanego. To jest bardzo smutne z jak dużą ilością terroru musimy się mierzyć w życiu jako kobiety. Kiedy dostałam zapalenia piersi i z bólu ledwo mogłam się ruszać, wylądowałam u lekarza i podczas wizyty płakałam, że dziecko mi umrze śmiercią łóżeczkową, bo kilka razy dostała butelkę. Tak zinterpretowałam wszystkie promujące karmienie materiały, wciskane mi co chwila. Poza tym, wiadomo, każde podanie butelki to zło! Jednocześnie z wielu stron słyszałam, że mleko modyfikowane to: wolność, sprawiedliwość, sposób na lepszy sen dziecka. Artykuł na Wyborczej przekonywał, że Francuzki po dwóch miesiącach żyją i imprezują jak przed ciążą, a ich piersi są dla partnerów. I bądź tu mądra.
Nie da się przy karmieniu uniknąć tematu obrzydliwej internetowej nagonki na matki karmiące. Wielce wartościowe opinie zaczynają się od “karmienie dziecka w galerii handlowej uważam za bycie na granicy dobrego smaku” (tutaj pozdrawiam panią celebrytkę, która wpuszcza reporterów do sypialni noworodka, po prostu chyba mamy różne pojęcie dobrego smaku) do “ale masz tłuste cyce” i “to jak publiczna defekacja”. Co ciekawe, jak zwykle ludzie mocni są w klawiaturach, ale w gębie już mniej. A może po prostu trolle bardziej wybijają się na tle normalnych osób? Kiedy po raz pierwszy leciałam do Polski sama z dzieckiem, byłam przerażona. Myślałam, że już w samolocie będę besztana złymi spojrzeniami, a po wylądowaniu będzie tylko gorzej. Tymczasem karmiłam w smażalni ryb i na deptaku w letnim kurorcie, w lesie, na ławce i przy wejściu na basen. Nikt nie sprawił, żebym poczuła się nieprzyjemnie. To też zaskoczenie, chociaż miłe.
Nie byłabym sprawiedliwa, gdybym nie wspomniała o wielkim wsparciu konsultantek laktacyjnych. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że gdyby nie Breastfeeding Support od Bright Start, serwis finansowany przez moją dzielnicę Islington, zapewne nie udałoby mi się w ogóle karmić. Przez pierwsze dwa miesiące chodziłam na ich sesje dwa-trzy razy w tygodniu. Po pierwsze – wyciągały mnie z domu, co było zbawienne dla zdrowia psychicznego. Poznałam inne dziewczyny, które miały podobne do moich trudności i było raźniej. Czasem raźniej płakać, czasem iść na kawę. Po drugie – łagodne podejście i wsparcie motywowały mnie do próbowania, raz po raz. Nawet kiedy szło słabo. Nie oceniano, że nie pompuję osiem razy w ciągu doby dla podtrzymania laktacji, chwalono już za cztery razy. Zawsze słyszałam, że radzę sobie świetnie. Nigdy, że mi nie idzie. Nawet jeśli to nie była prawda. Czasami prawda zależy od punktu widzenia.
To chyba dobrze podsumowuje moje ogólne podejście do rodzicielstwa. To nie jest konkurs, w którym można zdobyć pierwsze miejsce. To bieg długodystansowy, w którym wygrywają wszyscy, co dobiegli do mety cali i zdrowi.
PS Chciałam wyjaśnić jedną rzecz, żeby później nie pojawiała się w komentarzach – tak, znam blog Hafiji. Znam książki o karmieniu Wielu osobom pewnie bardzo pomogły. Ja muszę być chyba wyjątkowym przypadkiem, w złym znaczeniu 😉
PPS Ok, zaskoczyło mnie jeszcze, ile można podczas karmienia jeść ciastek i nie tyć. Ale teraz karmię mało i nie można jeść wielu ciastek. To bardzo smutny fakt.