O kosmetykach ostatni raz pisałam będąc w ciąży. Grubo (he he) ponad rok temu. Zbyt dawno, zwłaszcza biorąc pod uwagę pozytywny odzew z jakim zawsze spotykają się te wpisy.
Jeśli jesteście ze mną już jakiś czas, możecie wiedzieć, że nie jestem wielką wielbicielką kosmetycznych eksperymentów i jeśli o czymś już napiszę, to używam tego niemal codziennie. Często latami, dopóki nie wpadnę (zwykle przypadkiem) na coś lepszego. Albo dopóki produkt nie zostanie wycofany z produkcji…
Poniższe produkty są dobre i ręczę za to głową.
Benefit Ka-Brow i kredka Goof Proof Brow Pencil
Obejrzałam niedawno u Red Lipstick Monster film o tym jak zmienił się makijaż przez ostatnie dziesięć lat. Ewa jest profesjonalistką, ja staram się jedynie wyglądać do ludzi, więc większa część filmiku miałam lekko uniesioną brew. Równie dobrze mogłabym oglądać to po chińsku. Jednak jeden element makijażu zdecydowanie się zmienił. Brwi właśnie!
Czternaście lat temu na obozie artystycznym na Ukrainie, dziewczyna z pokoju obok powiedziałą, że jej babcia powiedziała, że jak się ma ładnie zrobione brwi, to można nie nosić makijażu. Wtedy moja brew również się uniosła, chociaż zazwyczaj chodziłam bez makijażu. Dzisiaj babcia koleżanki byłaby moim guru.
Nie wiem czy to wpływ Cary Delevigne czy też Lee Pace’a, niemniej jednak brew rządzi. Mogę nie zrobić kreski na oku, mogę nie mieć szminki, mogę w ogóle wyjść bez makijażu, ale jest brew – jest twarz.
To napisawszy, oznajmiam z wielkim przekonaniem, że najlepsze do brwi są produkty marki Benefit. Raz na jakiś czas spróbuję czego innego, raz na jakiś czas to coś się nadaje, ale Benefit jest Mercedesem świata brwi. Chyba, nie znam się za bardzo na samochodach. Tak, sprzedawałam kiedyś zawodowo części samochodowe do BMW i Volvo. Ćśśśśśś.
Ka-Brow to pomada ze świetnym pędzelkiem, dzięki której w kilka pociągnięć mogę mieć brwi jak Thranduil. Tak, to jest komplement. Jest wyrazista, łatwa w użyciu, bardzo trwała. Jak zapomnę jej wieczorem zetrzeć, to rano wciąż mam dobre brwi. Starcza na długo, nawet miniaturkę używałam wiele, wiele miesięcy.
Kredka benefitu jest do brwi delikatniejszych w stylu. Czasami mam na takie ochotę. Jej wielką zaletą jest kolor, bo to pierwszy rudy odcień w ofercie marki.
To nie są tanie produkty, na pewno można kupić tańsze odpowiedniki, które sprawdzą się podobnie. Wychodzę jednak z założenia, że jeśli coś mi tak pasuje, że używam tego codziennie, a do tego starcza na długo, to mogę zapłacić więcej.
Benefit Boi-ing Industrial Strenght Concealer
Kiedy kilka miesięcy temu dowiedziałam się, że mój najważniejszy i najlepszy na świecie korektor pod oczy z Kiehl’s został wycofany, krzyczałam jak Luke gdy dowiedział się, że Vader jest jego ojcem. NIEEEEEEEE.
Niestety, życie toczy się dalej. Jak się nie ma co się lubi, to się używa czegokolwiek, co pomoże nie być zombie. Boi-ing jest stosunkowo nowy w ofercie marki i obiecuje mocne krycie bez efektu ciężkości i zbierania się w załamaniach. Że niby krycie jak dla profesjonalistów. Wydaje mi się, że to wszystko zapewnia na poziomie akceptowalnym. Jestem Człowiekiem – Cieniem pod Okiem, a używając go, bez trudu wtapiam się w tłum. Nie jest tak kochany jak Kiehl’s, nie jest tak dla profesjonalistów jak Kryolan, ale na razie daje radę.
Szminka Avon True Power Stay
Raz na jakiś czas Avon wypuści rewelację, której stosunek jakości do ceny jest wykopany w kosmos. Ta seria jest taką rewelacją. Rzeczywiście trzyma się wiele godzin. Czy szesnaście? Prawdopodobnie dłużej, bo jeśli nie wyszoruję ust wieczorem, to rano wciąż wita mnie intensywna czerwień warg. Mimo to przydają się drobne poprawki na brzegu warg lub bardziej na środku (czerwona szminka ściera się nieco od jedzenia). Minus? Jak to matowe szminki, wysusza usta. Nie jakoś okropnie, ale jednak. Dla mnie najważniejszym w tym produkcie jest fakt, że mogę nosić czerwoną szminkę na zajęcia z bobaskami czy plac zabaw, mogę całować mojego bobka i nie wygląda jakby była posiniaczonym dzieckiem wojny. Mam dwa kolory i z pewnością kupię więcej.
Żel do mycia Lush Yog Nog
Miałam o tym żelu napisać wcześniej, kiedy był dostępny w sklepach, ale zapomniałam. Wybaczcie. Jest to edycja bożonarodzeniowa, pojawiająca się w sklepach Lusha co roku, więc przypomnę Wam o niej w odpowiednim czasie. Jestem wielką wielbicielką zapachów “jedzeniowych”, przez co rozumiem mleko, czekoladę, wanilię, karmel i temu podobne słodkości. Kwiaty – ble. Owoce – fuu. Likierek kawowy z kokosowymi wiórkami – mniam mniam!
Yognog pachnie jak anglosaski napój eggnog – coś na kształt ajerkoniaku ze śmietaną. Kilka lat temu wypiłam ich osiem jednego wieczoru…It was the best of times, it was the worst of times. Wracając do żelu – pachnie cudownie, ale to połowa sukcesu. Ma formę płynnego złota. Nigdy wcześniej nie czułam się tak magicznie biorąc prysznic. Jak ociekająca złotem boginka. Jak Elf Pogardy nacierający się roztopionymi monetami.
Naprawdę, naprawdę przepraszam, że nie napisałam o nim szybciej. Musicie go mieć.
Tym razem to tyle, o starszych poleceniach przeczytacie tutaj. O ile coś nie zostało wycofane, to polecenia wciąż aktualne.
PS Obrazek otwierający wpis pokazuje z czym borykam się obecnie w moim kosmetycznym świecie. Czy umarły już dwie szminki i rozświetlacz? MOŻE.