Wstaję rano między szóstą i ósmą. Jeśli pójdę biegać, będzie dobry dzień. Ale nie da się biegać codziennie. Chociaż próbowałam. Czasem trzeba przestać. Czasem kostki odmawiają posłuszeństwa. Czasem plecy bolą zbyt mocno po kolejnej nocy, kiedy bobasek wszedł nam do łóżka i leżał na mnie, w poprzek, z nogami w moim brzuchu. Jemy śniadanie. Zwykle biorę prysznic. Czasem nie. Ubieram się ładniej lub brzydziej. Staram się robić makijaż, chociaż to bez sensu. Staram się nie mieć obdrapanych paznokci.
Bawimy się, lepiej lub gorzej. Rozwalamy. To znaczy ja nie, ale ktoś tak. Czasem to sprzątam, ale coraz bardziej mi się nie chce. I tak nikt nie przyjdzie. Na myśl o kolejnym zdjęciu mieszkania na instagramie nie jest mi miło. Tańczymy, śpiewamy, stukamy, tniemy drewnianą pizzę, zbieramy plastikowe jajka. Wspinamy się po schodach, wbijamy na home office, żeby powiedzieć tacie “papa” albo zmienić pieluchę. Pieluchy zmieniamy tylko w biurze taty.
Byle do drzemki.
Podczas drzemki codziennie próbuję się wyrwać, ale najczęściej się przytulamy. Taki etap.
Po drzemce jemy. Któreś z nas czasem idzie po zakupy. Wcześniej czy później idziemy do parku. W parku jest fajnie, poza tym jak musimy trzymać się z daleka od innych. Wtedy patrzymy na nich, długo. To znaczy ja nie, ale ktoś tak. Ja staram się nie patrzeć.
Wracamy z parku. Jemu obiad. Bawimy się. Dzwonimy do babć, cioć i dziadków. Kąpiemy. Idziemy spać.
Staram się pisać 400 słów codziennie. Ebooka. Książki. Bloga. Na zmianę. Ebook idzie najłatwiej. Książka wolno, ale do przodu. Blog nie idzie w ogóle. Kiedy przychodzi dzień bloga, zacinam się i przestaję pisać.
Staram się czytać przynajmniej 30 minut dziennie. Zwykle się udaje. Chyba, że chce mi się płakać.
Szukam sensu. Czytam ebooki o biznesie. Słucham jak Neil Gaimain opowiada o pisaniu. Robię testy na temat moich zdolności. Zastanawiam się nad kolejnym kursem i konferencją online. Mocno wątpię czy to coś da. Ale w sumie czemu nie. Często myślę o świecie moich elfów i rozmawiam o nich z moimi przyjaciółkami, których nie widziałam od półtora miesiąca. Chyba, że chce mi się płakać, to wtedy nie.
Jeśli chce mi się płakać, idę szybko spać. Jeśli mi się nie chce, to piję wino albo prosecco. Rozmawiamy, oglądamy, czytamy. Już nie oglądam sukienek z Zary. Mam pięć do odesłania. Czasem zamawiam nocnik albo książkę albo coś innego, chociaż zupełnie nie pamiętam już co. Z pewnością było mi to potrzebne.
Następnego dnia zaczynamy od nowa. I tak codziennie. Czasem więcej. Czasem mniej.
Nie ma planów. Nie ma dramatów. Nie ma rewelacji. Spokojnie sobie dryfujemy.
I w tym właśnie cały ambaras.
Bo to nie jest życie.
And if you’re still breathing, you’re the lucky ones
(„Youth”, Daughter)