Czerwiec był fajny, ale lipiec był jeszcze fajniejszy niż czerwiec. Jedziemy.
Blogowo
Był to najlepszy miesiąc od dawna, co napawa mnie nadzieją, że jeśli w końcu zacznę pisać tyle co dawniej (lub chociaż planowane osiem wpisów miesięcznie…), wrócę na dawne tory. Mam już zaplanowane pięć sierpniowych wpisów, więc jestem dobrej myśli.
Dzieliłam się z Wami wielkimi i niewielkimi odkryciami z czasu pandemii. Pisałam o tym, że miłość to nie jest coś na co można zasłużyć albo co się wyprosi ani że nie ma dobrego ani złego czasu na dziecko. W końcu, cieszyłam się gorszymi dniami.
Życiowo
Po raz pierwszy w tym roku wyjechaliśmy z Londynu. Po raz pierwszy byliśmy nad morzem. Jestem z Gdańska, więc jak za długo nie bywam nad morzem, czuję w sobie pewien niepokój. Brytyjskie wybrzeże kocham natomiast wielką miłością, ponieważ zapewnia oba ukochane widoki – wysokie klify i plaże. Jednego dnia było zupełnie zimno, drugiego zupełnie gorąco, czyli zaliczyliśmy morze totalnie.
Po raz pierwszy w tym roku bobas jechała samochodem. Było tak źle jak zwykle, a nawet gorzej. Gdybym miała dać jakieś wskazówki jak uspokajać dziecko w samochodzie, to na pewno nie byłoby to pokazywanie mu Peppy na telefonie. Zwłaszcza, kiedy wcześniej jadło. Zwłaszcza, kiedy jedzie w nowiuteńkim foteliku. Zwłaszcza, kiedy siedzi w samochodzie kolegi.
Niemniej, sprzątanie zawartości bobaśnego żołądka na poboczu drogi przy wyjeździe z Londynu jest jakimś życiowym doświadczeniem i przekroczeniem strefy komfortu.
Po raz kolejny zastanawiałam się czy życie w Londynie warte jest swojej ceny i czy nie lepiej byłoby przenieść się poza stolicę i mieszkać w dużym domu z ogrodem.
Odpowiedź brzmi…dla nas nie.
To, co oferuje nam ten moloch wciąż pociąga nas bardziej niż sielankowy spokój, który wiąże się jednak z zupełnie innym stylem życia. Z samochodem, z odległościami, z gorszą infrastrukturą, ofertą gastronomiczną i kulturalną, oddaleniem od ludzi. No i w końcu kiedyś muszą otworzyć teatry, a wtedy to już w ogóle nie będzie się nad czym zastanawiać.
O wiele gorzej poszło mi z bieganiem, udało mi się wyjść biegać jedynie pięć razy. Nadrobiłam natomiast chodzeniem, moja średnia miesięczna kroków jest najwyższa od dwóch lat. Czyli od przed ciąży. Więc w sumie bilans aktywności na plus.
Również po raz pierwszy od pół roku poszłam na siłownię. Z mężem. Najlepiej.
Poszłam też z bobasem do zoo, które oczywiście wywołało na mnie większe wrażenia niż na niej. Chociaż dzielnie walczyła ze snem i poddała się dopiero na przedostatnim przystanku, zasypiając w budynku z gadami i płazami. W zoo miałam okazję obserwować leniwca przechodzącego mi na gałęzi nad głową (budynek z dżunglą jest cudny, uwielbiam go chociaż pachnie guano) i jest to zdecydowanie zwierzę w czołówce najlepszych zwierząt świata.
Kulturalnie
Czy własną książkę można podciągnąć pod kulturę? Ja podciągnę 😉 Skończyłam czternasty rozdział. Wymyśliłam zakończenie całego cyklu (czyli potencjalnie czwartego tomu…). Na Międzynarodowym Legionie Pogardy miało miejsce świetnie przyjęte Q&A. To był super miesiąc pod względem twórczości własnej.
Języczni: Sięgnęłam po książkę po zobaczeniu jej u kogoś w internetach. Strzelam, że u Czajki. Rzuciłam się na nią z wielkimi oczekiwaniami, przecież temat dla mnie idealny i w ogóle. Cóż. Im dalej w las (liter), tym bardziej musiałam się zmuszać do lektury. Ciężko mi powiedzieć, że to jest zła książka. Jest to natomiast książka, która w ogóle do mnie nie trafia. Na zdjęciu możecie zobaczyć, ile miałam do niej uwag…
Nie bawią mnie żarty autorki. Nie dowiedziałam się z niej właściwie niczego zaskakującego. Niecały miesiąc po lekturze w ogóle nic mi z niej w głowie nie zostało. Nie podobała mi się jej chaotyczność i skakanie co chwila od osób, które ledwo liznęły języka obcego, przez takie, które się języków uczą po dwujęzycznych.
Wiele sytuacji przedstawionych wydało mi się wymyślonych po to, żeby je obalić jako mity. Wiele rzekomych prawd z punktu widzenia osoby, która mówi w drugim języku codziennie od czternastu lat jest…po prostu nieprawdziwych. Tak, mówię „ouch” zamiast „ała” i czasem klnę swojską „kurwą”, ale niemniej często fakami czy szytami. A kiedy szef nazwał mnie i koleżanki w pracy C-word, poszło mi to w pięty tak bardzo, że w ciągu miesiąca miałam inną pracę, której wcześniej nie mogłam znaleźć przez dwa lata. Więc nie odnalazłam się za bardzo w treści.
Jednocześnie – nie da się ukryć, ta książka jest dość sympatyczna. Ma pogodny ton. Jest w tym coś, hm, ciekawego. Nie kupiłabym jej po raz drugi, niekoniecznie ją polecam, ale nie jest zła. Ha. Dajcie znać co sądzicie o „Języcznych”, jeśli czytaliście. Chętnie podyskutuję.
Picnic at the Hanging Rock: Serialowy remake znanego filmu z Natalie Dormer w roli dyrektorki szkoły dla dziewcząt. Piękne aktorki, piękne kostiumy, piękne zdjecia, niesamowita atmosfera. Mnie się podobało.
Mandalorian: Produkcja lepsza niż ostatnie trzy części Gwiezdnych Wojen. Ma lepsze odcinki (raczej na początku sezonu), ma słabsze odcinki, ma swoje wady, ale wciąga, dobrze się ogląda i dodaje coś ciekawego do uniwersum.
Przede wszystkim ma Bejbi Yodę. Tylko błagam, czy w kolejnym sezonie ktoś może to dziecko częściej karmić i poić?
Moana: Genialna pod każdym względem. Piosenki, postaci, przekaz. Żałuję, że nie poszłam na Moanę do kina. Bosz, naprawdę mogłabym napisać cały tekst o tym, dlaczego Moana jest WYBITNA.
Lilo&Stitch : Tak, mamy Disney+ więc nadrabiamy wieczorami disneyowskie animacje, którymi wzgardziliśmy przez ostatnie kilkanaście lat. Ta jest sympatyczna.
Harlots: To nie jest wybitnie wybitny serial, ale bardzo dobrze wchodzi. Zasługą z pewnością jest doborowa obsada. Poza tym, what’s not to like. Są gorsety. Są pończochy u mężczyzn. Jest seks. Jest śmierć. Jest walka o wpływy. Jest wszystko co lubimy.
Motherland: Myślałam, że to będzie matkowy serial pokrzepiającego typu, jak “Let Down”, albo chociaż śmieszny i łatwy do oglądania jak “Working Moms”. Nie jest jest ani miły, ani łatwy, ani specjalnie zabawny, w zasadzie nie wiem czemu go kontynuowałam. Postaci (oprócz jednej) są antypatyczne i irytujące. Ogólnie – meh.
Chewing Gum: Ten serial wychodzi z fajnego pomysłu – perspektywy młodej czarnoskórej dziewczyny żyjącej w mieszkaniu socjalnym w Londynie (zaciekawił mnie, bo kręcony był kilka ulic ode mnie), ale w międzyczasie gdzieś się gubi w idiotycznych żartach. Mógł być dobry, mógł być cięty, zamiast tego są gagi z kradzionymi używanymi dildo i trampkami usmarowanymi w…ech, w zawartości zatkanej toalety. Szkoda.
Kacze Opowieści: Kaczki U-u! Klasyka dzieciństwa w nowym wydaniu. Dla mnie – ok. Dla męża – wspaniała.
Ode mnie tyle w tym miesiącu. Dziękuję, że ze mną jesteście. Cmok!