Właśnie obchodziliśmy piątą rocznicę. Nie miałam ochoty pisać znów tekstu o prostej miłości i uczuciach, bo one co roku wychodzą mi bardzo podobnie. Napisałam zatem coś, co interesowało członków mojej internetowej grupy.
Nie jestem osobą, która lubi planować. Nie jestem perfekcjonistką. A mój mąż jeszcze bardziej nie jest. Jego podejście do życia to balansowanie między wdrażaniem swojej wizji, opartej częściowo na researchu i częściowo na intuicji, a fantazyjnym “jakoś to będzie”. Ma niesamowitego farta, bo sprawdza mu się to świetnie.
Nasz ślub, planowany z Londynu w Gdańsku, był zatem w dużym stopniu improwizacją. Bo taki jest nasz styl. Tak żyjemy i to nam pasuje.
Lokal znalazłam przypadkiem, przybita podejściem i jakością oferty w Gdańsku Głównym (proszę, pamiętajmy, że w Gdańsku nie ma Starówki, a ulica Długa i Długi Targ są na Głównym, a nie Starym Mieście, które jest nieco dalej). Bo bardzo zależało nam na Gdańsku Głównym, ze względu na wspomnienia oraz na ogólne zamiłowanie do miast. Ślub w plenerze poza Gdańskiem wydawał nam się zupełnie do nas nie pasować.
Zespół dogrywaliśmy w ostatnich tygodniach (a był bardzo fajny i sympatyczny). Jechaliśmy razem z rodziną wynajętym Ikarusem, co było zresztą super ekstra pomysłem, ale też spontanicznym.
Przy tym podejściu, a także przy życiowej filozofii, żeby nie przeżywać za bardzo tego, co nie jest istotne, nie ma znowu tak wiele rzeczy do żałowania. Co jest zdrowe i oszczędza frustracji.
Jeśli jednak mogłabym cofnąć czas i wprowadzić subtelne poprawki, to może…
Kupiłabym inną sukienkę
Moja sukienka była ładna i bardzo wygodna. Czułam się w niej lekko. Kiedy dzieliłam się wrażeniami pięć lat temu, byłam zadowolona. Mimo to kupiłabym inną suknię. Ta wisi smutno w szafie i nie ma dla niej zastosowania. Między innymi dlatego, że ważę trzy kilogramy więcej, z czego chyba większość w piersiach, bo tam właśnie się nie dopina. A sentyment nie pozwala mi jej sprzedać.
Gdybym kupiła suknię nieco luźniejszą, bardziej sielską, a mniej elegancką, być może założyłabym ją na Halloween, do jakiejś romantycznej sesji, może chodziłabym w niej chociaż kilka razy w roku.
Sprawdziła się świetnie w dniu ślubu, ale nie ma żadnego innego przeznaczenia. Szkoda.
Zrobiłabym inną fryzurę
Z jednej strony warkocz był bardzo praktyczny, ponieważ wyglądał tak samo kiedy wychodziłam z domu i kiedy kładłam się spać po czwartej rano. Nie do końca wpasował się w mój gust, chciałam luźny splot i właściwie nie wiem czemu tego nie powiedziałam mamie, kiedy mnie czesała. Może trzeba było zrobić próbę fryzury, na co nie wpadłam, ha ha. Z drugiej strony, warkocz to warkocz. Nie starzeje się.
Być może obecnie zdecydowałabym się na boba? Nie wiem tego na pewno, ponieważ w tej chwili i tak zapuszczam włosy…
Mniej bym się stresowała
Większość czasu nie stresowałam się, bo byłam w Londynie i nikt mi nie marudził. Ale ostatni tydzień był ostrą jazdą, ponieważ wtedy marudziła mama (trochę), babcia (trochę bardziej) kwestionując nasze podejście, że wszystko będzie dobrze. I było.
W ostatnich dniach byłam mniej asertywna niż zwykle, a trzeba było być bardziej, dla własnego samopoczucia. Ale i tak moja rodzina jest w przyjemny sposób wyluzowana, nie hołduje sztucznym wartościom i nie narzuca mi za wiele, więc było okej.
Bardzo denerwowałam się, że mój ojciec postanowi się pojawić i robić dramę, ale całe szczęście tak się nie stało. To było dla mnie duże zmartwienie.
Szłabym wolniej z kościoła do lokalu
Wymyśliliśmy sobie spacer z Kaplicy Królewskiej przez Bazylikę NMP i stamtąd do lokalu na końcu Długiego Targu. To piękny, krótki spacer po najpiękniejszej części miasta, poza tym na Długi Targ i tak nie da się wjechać, więc nie było sensu organizować transportu.
W razie złej pogody mieliśmy białe parasole z wzorem z naszego zaproszenia ślubnego. Pogoda była jednak wspaniała. I nie wiedzieć czemu narzuciłam szybkie tempo, bo denerwowałam się tym przejściem i myślałam, że ktoś będzie za nami łaził i dokuczał i w ogóle. Mam czasem małą wiarę w ludzi i panikuję.
Trzeba było iść wolno, uśmiechać się szeroko i cieszyć z każdej chwili.
Nie wzięłabym ślubu kościelnego
Nie żałuję, że wzięłam. Okazuje się jednak, że pięć lat to w historii Kościoła, zwłaszcza w Polsce, jak cała epoka. Dzisiaj na pewno bym nie wzięła.
Wybrałabym innego fotografa
Zatrudniłam kolegę, który robi bajkowe zdjęcia pozowane, ale jego styl nie sprawdził się dla mnie przy wydarzeniu na żwyo. Nie były to zdjęcia jakich chciałam i nie powracam do nich z wielką przyjemnością. Nie są złe. Są nie w moim stylu.
Sesja, którą zrobiliśmy potem z Kat Terek, która czuje mnie i mój styl idealnie – och, tą sesję uwielbiam. Zatrudniłabym Kat z miejsca. Albo błagałabym Aife, żeby wpadła do Gdańska.
Zrobiłabym więcej zdjęć sama
Ja wiem, że prawdziwe życie nie dzieje się na instagramie, ale konserwuje on fajne wspomnienia. Więc może zrobiłabym kilka-kilkanaście “mentalnych” zdjęć sama. Żeby mieć migawki tego wszystkiego z mojego punktu widzenia.
Jadłabym
Do dzisiaj nie pamiętam jakie jedzenie mieliśmy na ślubie oprócz barszczu. Zjadłam dwa talerze i chyba nic więcej, bo nie było czasu. Do dzisiaj na myśl o tym ile pieniędzy wydaliśmy na jedzenie i jak bardzo się nie najadłam, bardzo mnie denerwuje.
Zaprosiłabym kilka innych osób, a kilku bym nie zaprosiła
Nie mogłam wtedy wiedzieć, że chłopak, który pracuje z nami od niecałego pół roku, będzie super kolegą. Nie mogłam wiedzieć, że moja wielka przyjaciółka, którą znałam od liceum, zrobi mi wielką przykrość i nie przyjdzie, stając się byłą przyjaciółką.
Retrospekcyjnie dokonałabym małej personalnej roszady. Przy czym naprawdę niewielkiej. Pewnie około trzech-czterech osób na siedemdziesiąt. Oczywiście, tego nie da się przewidzieć bez perspektywy czasu.
Szybciej powiedziałabym brytyjskim gościom, że mamy open bar
Na brytyjskich ślubach często po posiłku płaci się za serwowany alkohol, więc nie było to dla nich oczywiste. Mój szef i kolega szukali więc alkoholu na stołach, w postaci małych buteleczek z nalewkami, które były podarunkiem dla każdego gościa…Z drugiej strony, pod koniec nocy byli tak pijani, że może lepiej było im tego wcześniej nie mówić, hi hi. Ale żadnych dram nie bylo. Wszyscy bawili się dobrze i na wesoło, o ile mi wiadomo nikt nie zachował się nieładnie wobec innych, z mężem tańczyliśmy chyba do 4 rano. Było super.
Nie wiem czy coś bym do tego dodała. Właściwie z większości spraw jesteśmy do dziś zadowoleni. Wspomnienia mamy świetne.
Jedyne co, to w podróży poślubnej zamykałabym na noc balkon, żeby nie stracić zegarka i tych stu pięćdziesięciu euro.
Poza tym wszystko było super. Tak naprawdę niespecjalnie czegokolwiek żałuję. A to chyba najważniejsze.
PS Wszystkie wpisy z tagiem „ślub” znajdziecie tutaj.