Życie to nie instagram. Ile trzeba się namęczyć, żeby ułamek rzeczywistości wyglądał fotogenicznie wie chyba każdy, kto kiedykolwiek próbował zrobić estetyczne zdjęcie. Nie jest to jakaś szczególnie głęboka mądrość i chyba (mam nadzieję!) duża część społeczeństwa zdaje sobie z tego sprawę. Odwróćmy jednak szyk zdania. Instagram to nie życie.
Chociaż dla niektórych, owszem. Dla tych, którzy pewną wizję życia sprzedają. W samym sprzedawaniu nie ma nic złego. Z czegoś trzeba żyć. Sama pracowałam wiele lat w dziale sprzedaży i reklamie. Sęk w tym co próbujesz sprzedać.
Rodzicielstwo opakowane w tag parentingu sprzedaje nam piękne pokoiki i łóżeczka dla dzieci, kiedy do szóstego miesiąca maluch najbezpieczniejszy jest w pokoju rodziców. A jeszcze dłużej w miejscu do spania, w którym nie ma żadnych ozdób. W skrócie – sprzedaje zagrożenie śmiercią łóżeczkową. Ładne? Urocze? Nie za bardzo.
Poleca milion drogich edukacyjnych zabawek, często w stylowych, stonowanych kolorach, bez których nie możesz się obejść, bo wtedy Twoje dziecko nie będzie takie wybitne jak mogłoby być. Podczas gdy przynajmniej taką samą, jeśli nie większą radość sprawi dziecku garnek i chochla i Twoje głupie miny. Tyle, że one nie kosztują.
W końcu sprzedaje nam ekstatyczne stany, #jestembojesteś, bycie matką jako najważniejszą, najwspanialszą rolę w życiu, bez której nie ma spełnienia, która sama w sobie jest spełnieniem. To zalew bezgranicznego szczęścia i wizja miłości, do której można, ba, do której trzeba aspirować.
Co jest w tej wizji złego? Jej wszędobylskość. Jej marketingowa atrakcyjność.
Kiedy o trzeciej w nocy wycierasz miniaturową pupkę z kupy, nie myślisz, że #jestembojesteś. Kiedy budzisz się w nocy na karmienie co półtorej godziny, częściej myślisz, że zaraz spakujesz tego wyjca do kartonu i wyślesz go do Chin, wtedy wreszcie się wyśpisz. Kiedy idziesz ulicą i wszystkie dzieci wydają się słodko spać lub gaworzyć, a tylko twoje drze ryja na pół ulicy, chcesz się zapaść pod ziemię. I to jest normalne. I to jest w porządku. I czasem każdy tak ma, nawet jeśli na forum matek albo na instagramie zarzeka się, że nigdy w życiu. Ta normalność po prostu gorzej sprzedaje beżowe kocyki, śpioszki z wełny merino i zabawki edukacyjne.
Większość matek, które znam, na co dzień aspiruje przede wszystkim do tego, żeby przetrwać.
Nie brak im miłości, nie brak im wytrwałości ani dumy z dzieci, lecz nie, nie opowiadają przy każdym spotkaniu o bezgranicznej miłości i tym jak bardzo są spełnione. Mówią, że potrzebują odpocząć.
Czasem pytam terapeutki czy jestem jakaś nienormalna, czy jestem wyrodną matką, że życie wydaje mi się takie normalne, czasem fajne, a czasem beznadziejne, bez płynięcia na tęczowej fali i różowych balonów. Że ja też najczęściej chcę odpocząć i totalnie nie czuję, że #jestembojesteś. Czasem czytam wypowiedzi dziewczyn, które widzą jak wszyscy wokół ogarniają życie z dziećmi, a one nie. I myślę, że to nie jest przypadkowe, że tak czują. Że ja tak czuję. Bo frustracja, strach i poczucie nieadekwatności też dobrze sprzedają.
Nie jestem żadną cierpiętnicą. Nie uważam, żeby bycie rodzicem było ciągłym poświęceniem, orką na ugorze i nieustannym pasmem niepowodzeń. Tak jak nie uważam go za najwspanialszą rzecz, jaka przydarzyła mi się w życiu. Do diaska, to jest zwykła sprawa, czysta natura, po prostu etap życia dla tych, którzy chcą. Decyzja, której ponosimy pozytywne i negatywne konsekwencje. Nie twórzmy intelektualnych labiryntów z prostych rzeczy.
Lubię ładne zdjęcia jak każdy. Staram się pokazywać raczej te ładne niż brzydkie. Pokazując książkę czy kawę, lubię położyć obok świeży kwiat czy efektowne ciastko. Bo czemu nie, fajnie mieć kwiaty i ciastka. Jeśli kiedykolwiek pokazuję dziecko (bez pokazywania twarzy), to wtedy, kiedy ma na sobie najładniejsze ubranie, a nie ostatnie czyste rzeczy z szuflady. Ale kiedy influencerka wchodzi cała na biało i stwierdza, że ludzie dzielą się na tych co żyją na odwal na minimum wysiłku versus tych co sprawiają, że cały świat pięknieje, bo dopracowują każdy aspekt życia w najdrobniejszych szczegółach (i mają piękne zdjęcia, oczywiście), to komuś tu odjeżdża peron. Bo życie jest od życia. Nie ma wyższej wartości w opakowywaniu go na sprzedaż niż w samym przeżywaniu go. Niektórzy marzą o baby shower z balonami i fajnie jak to mają, dla mnie to byłby obciach i spaliłabym się ze wstydu. Niektórzy robią sobie sesje ciążowe, narzeczeńskie albo emanują miłością w wyrafinowanych sesjach ślubnych w Paryżu, do których trzeba wstać o czwartej rano. I wspaniale, że mogą mieć to co ich uszczęśliwi. Mnie uszczęśliwi późne wstawanie i szwendanie się po tym Paryżu bez celu i planu i zaglądanie w brudne zaułki, w których może odkryję coś interesującego, a może nic. Nie czuję się przez to lepsza. Ale gorsza też nie.
Bo instagram to nie moje życie. Instagram to w ogóle nie życie tylko ułamek rzeczywistości. I dopóki tak go traktujemy, to wszystko jest na swoim miejscu.
Wpis powstał we współpracy z marką Water Wipes w ramach kampanii Rodzicielstwo bez filtra. Ich chusteczki Water Wipes Original i Soapberry są super naturalne (99,9% wody, kropla ekstraktów roślinnych i zero jakichkolwiek syntetycznych dodatków chemicznych), można je stosować przy skórze alergicznej i atopowej i do tego mają rekomendację Instytutu Matki i Dziecka. W Polsce możecie je kupić w Rossmanie, poza Polską też są powszechnie dostępne. Mamy, używamy, polecamy.
I wiecie co jest fajne? Że są tacy, którzy chcą sprzedawać bez frustracji i bez poczucia nieadekwatności. Bez tworzenia wizji niebezpiecznych dla dzieci jak piękne łóżeczka i dla psychiki rodziców, którzy mają swoje lęki i czasem po prostu chcą świętego spokoju. Jak rodzice z filmiku promującego kampanię: