Przyznam bez bicia, że nie zawsze było mi po drodze z planerami. Kiedy pracowałam na etacie byłam osobą mocno niezorganizowaną, ba, nawet roztrzepaną. Na biurku leżał zwykle jakiś kalendarz, zapisywałam w nim zwykle kilka stron i później był po prostu zawalidrogą (zawalibiurkiem?), bo wszystko trzymałam w MS Outlooku. Co działało, jeśli akurat byłam przed ekranem pracowego komputera, ale już w ogóle nie działało w domu. Tym bardziej, że służbowy telefon niekoniecznie lubił się zawsze synchronizować. Właściwie to nie lubił.
Odkąd zajmuję się własną działalnością połączoną z wychowywaniem dziecka, przerzuciłam się na planer papierowy. Powodów było wiele. W domu nie mam PC tylko Maca, nie mam też panów od IT, którzy wszystko mi skonfigurują, żeby się synchronizowało, żeby działało, żebym nie musiała robić nic poza wpisaniem, że wpis ma być w poniedziałek, podatki trzeba zapłacić we wtorek, a opłatę za żłobek w środę. Ja wiem, to powinna być bułka z masłem dla współczesnego człowieka, ale ja jestem Elfem Pogardy i często mnie to przerasta.
Poza tym, jestem wzrokowcem. Najlepiej uczę się i zapamiętuję przez robienie ręcznych notatek. Dlatego na każdej konferencji czy blogowym evencie siedzę z notesikiem, niczym klasowy kujon. Jeśli czegoś nie zapiszę, to coś nie istnieje.
Rok 2020 planowałam w kalendarzu i…to było super. To znaczy oczywiście, rok był słaby, ale nie do końca słaby. Niczego specjalnie nie zawaliłam, spełniłam niektóre wielkie plany i z grubsza o wszystkim pamiętałam. Miałam niedrogi planer z sieciowego sklepu i zupełnie mi wystarczał. W tym roku planowałam kupić taki sam i…APOKALIPSA. Ten sam sklep nie miał w sprzedaży niczego podobnego. Niczego. Ani trochę podobnego.
Bo ja potrzebuję bardzo konkretnych rubryczek. Muszę mieć widok na cały miesiąc, gdzie wpisuję plany z grubsza. Muszę mieć widok na cały tydzień, żeby widzieć co mam do zrobienia w najbliższych dniach. Muszę mieć listę, z której wykreślę rzeczy, bo czuję się wtedy spełniona. I tracker tygodniowy, który pomoże mi wyrabiać nawyki. Na przykład pisanie 400 słów dziennie czy czytanie przez przynajmniej pół godziny dziennie i tak dalej. Na mnie działa. Czuję satysfakcję zakreślając kwadraciki.
Ja wiem, ja wiem, bullet journal ma miliony fanów. Można go robić w tanim zeszycie w kratkę lub kropki. Można go dostosować idealnie pod siebie. Oczywiście, że można i w sieci jest mnóstwo przykładów jak pięknie niektórzy prowadzą swoje dzienniki. Dla mnie okazał się porażką. Udało mi się go prowadzić przez jeden dzień. Bo, nie ukrywam, jestem wygodna i leniwa. Oraz ambitna i zazdrosna. Zniechęciłam się, że mój nie jest taki piękny jak w internetach, że zajmuje czas, że muszę coś robić zanim zacznę planować. Gotowy, kupiony planer jest dla mnie jak panowie z IT. Chcę go.
Planera szukałam kilka miesięcy i znalazłam dzięki reklamie Inspired Stories. Nie pamiętam już czy na instagramie, czy na fejsbuku. Ten jeden raz znienawidzone reklamy atakująca z ekranu przez miesiąc bo wpisaniu w google „planner” do czegoś mi się przydały. Był pierwszym, który zawierał wszystkie moje wymarzone rubryczki, a nawet więcej. Do tego był niezwykle piękny, w przeciwieństwie do koszmarka z tego roku (który i tak kochałam, bez względu na okropną okładkę). Zakochałam się od pierwszego wejrzenia, ale biłam się myślami. Bo był drogi. Bardzo drogi. To jeden z droższych planerów, na jakie patrzyłam. I cieszę się, że jednak złożyłam zamówienie, bo z czterech dostępnych kolorów dostępny jest już tylko jeden.
Tak sobie myślę, że jeśli coś służyć nam będzie codziennie, będziemy to codziennie oglądać i będzie miało wymierny, pozytywny wpływ na nasze życie, to jest to właśnie ta rzecz, na którą warto wydać więcej pieniędzy. Jeśli się nimi dysponuje, oczywiście. Uznałam piękny kalendarz za narzędzie pracy i z okrzykiem TREAT YOURSFELF na ustach wpisałam swoje dane karty kredytowej.
I wiecie, ja nie wierzę, że 2021 rok będzie z automatu lepszy niż 2020. Może nawet będzie gorszy. Ale już nie mogę się doczekać pisania po tych pięknych kartkach. Jeśli coś daje nadzieję i energię, dodaje ochoty do życia, to musi to być dobre. JE NE REGRETTE RIEN. Zresztą, mam napisane na okładce RIEN, no nie?