Życiowo
Jakoś tak ten grudzień przyszedł i poszedł.
Chwilami było fajnie, jak kiedy poszłam z koleżanką i naszymi bobasami do British Museum, znanego także jako Muzeum Rzeczy Ukradzionych, a Toćka dostała szału w sali z rzeźbami z Partenonu. “A cio to?” “Koń”. “A to?” “Też koń.” “A to?” “Koń”.
Byłam też na mini zdystansowanym wyjściu świątecznym w House of St Barnabas, w którym bywał Dickens i który pojawił się w jego powieści “Opowieść o dwóch miastach”.
Tydzień przed Świętami Londyn zamknął się w Tier 4 i nie było już właściwie za dużo do roboty. Z tego względu zamawiałam mnóstwo ubrań, które potem odsyłałam. Nie jestem wielce dumna, ale cóż. Naprawdę była to jedna z ostatnich przyjemności. Dopóki mi się nie znudziła.
Moje dziecko okazało się być bardzo przyjazne choinkom, ponieważ poza przewieszaniem ozdóbek z miejsca na miejsca (czym po kilku dniach się znudziła), nie było żadnych dramatów, żadnego przewracania, żadnego zagrożenia. No, kilka razy podała do choinki piłkę, ale choinka zniosła to z godnością. Nawet nie wiedziałam jaki ten mój bobas grzeczny. Nie to co w Wigilię, oczywiście. Zwykle jest przy jedzeniu grzecznie i spokojnie, w Wigilię była jakaś mała apokalipsa i barszcz na nowiuśkiej sukience z Zary. Ja natomiast nauczyłam się w wieku lat trzydziestu i trzech korzystać z wybielacza.
Pod choinkę dostałam złoty pierścionek i najwspanialsze belgijskie czekoladki. W Sylwestra dostałam zgagi.
Tak minęły wieczory i poranki. Było spoko.
Blogowo
Na blogu miała miejsce grudniowa zamieć wpisowa. Ha ha ha. No, coś na kształt. Była inspirowana codziennymi wpisami na blogu Zwierza przez cały listopad. Ponieważ większość czasu śpię, zamiast 31 wpisów udało mi się opublikować…12. Także ten.
I tak był to jednak znaczący skok w stosunku do minionych miesięcy i tempo, które chciałabym utrzymać.
Publikowałam rzeczy następujące: O książkach jako prezentach, we współpracy z fajnym wydawnictwem. O pisaniu, w odpowiedzi na wiadomości pytające mnie czy zacząć i czy ktoś się nadaje. Ja tego nie wiem i niespecjalnie to w ogóle mnie zajmuje. Ty to wiesz i czujesz. To Twój talent lub Twoje przekleństwo. Zachwycałam się moim nowym planerem i tkwię dalej w tym zachwycie. Jest bardzo fajny. Utyskiwałam na Rycerzy Jedi, bo mam ich już po dziurki w nosie. Nie to, co przystojnych oficerów Imperium.
Prezentownik wygenerował największy zasięg w historii fanpage’a (ponad 400 000 dla postu z linkiem) i największy ruch w historii bloga (łącznie w grudniu ponad 49 tysięcy UU). Co było super i nie super. Trafiło do mnie mnóstwo osób niezwiązanych zupełnie z profilem demografii oraz hejterów jednej z zaprezentowanych marek. Spędzałam zatem długie i nieprzyjemne chwile na wyciszaniu komentarzy jaka jestem żałosna i jakie wszystko jest złe. Osobiście stoję za marką murem ponieważ produkt jest super i współpraca z nimi jest gładka i przyjemna. Co nie jest żadnym standardem.
Dalej było o pandemii jako okazji do zadbania o własne emocje. O tym, że w dobrym związku jest dobrze, a inne niż dobre związki są nam w życiu niepotrzebne. O magii, wspaniałości i uroku sprzątania. Świętowałam Dzień Ziemniaka, kiedy nie byłam w stanie podnieść się z kanapy (niczego nie żałuję, czasem tak właśnie trzeba). Broniłam Bridgertonów. I w końcu, w Sylwestra, opowiedziałam po krótce o części moich sukcesów i porażek w tym roku.
Uff…Jednak trochę tego było! Cieszę się. Fajnie jest więcej pisać.
Kulturalnie
Love and Anarchy: Konsultantka Sofie zostaje zatrudniona przez wydawnictwo w celu restrukturyzacji. Na miejscu „szczęśliwa” mężatka poznaje młodego stażystę IT i zaczyna z nim grać w dziwną grę.
Wciągnęłam całość w dwa dni, co oznaczać może albo, że coś jest bardzo dobre, albo bardzo złe. A na pewno, że jest lekkie. To lekki serial, poruszający całkiem poważne tematy.Podoba mi się postać głównej bohaterki, kobiety po czterdziestce, która wciąż jest atrakcyjna, interesująca i bardzo kól, bez popadania w bycie przesadzoną czy żałosną. No i ma super stylówki, chociaż składają się najczęściej z płaszcza i swetra.
The Prom: Homoseksulna nastolatka walczy o prawo do pójścia z dziewczyną na szkolny bal, co kończy się sądem i wsparciem artystów z Broadwayu. Nie polecam. Nawet z nudów. Brakuje mi tutaj jednego z podstawowych elementów, za które kochamy musicale. A ja kocham musicale i po nocach wzdycham z tęsknoty za West Endem. Tak, jest fabjuluśna scenografia, tak, jest przesadzona fabuła, ale nie ma inteligentnego, ironicznego dystansu do siebie. Są może próby osiągnięcia go, ale każdy jeden inny musical robi wszystko lepiej i ciekawiej. Dla mnie – strata czasu.
Peaky Blinders: Nie wiem co tu streszczać, bo Peaky-foking-Blinders czyli przestępczą grupę z Birmingham, znają chyba wszyscy. Cytując klasyka: „Dużo szaleństwa, więcej grzechu i groza – sztuki treść”. Mam co do tego serialu bardzo mieszane uczucia. Jest niezaprzeczalnie stylowy. Wpływowy. Jakościowy. A jednak. Do pierwszego odcinka, całe wieki temu, zabierałam się trzy czy cztery razy. Regularnie wciągałam się w niego i porzucałam go. Owszem, z nudów. Jednocześnie mi się podoba i niezbyt podoba.
Mam wrażenie, że Peaky Blinders mają dość dziwne tempo i niektóre odcinki ogląda się dość ciężko, pomimo, że są interesujące. Dzieje się albo za dużo, albo za mało. W końcu udało mi się skończyć wszystkie sezony i chyba najbardziej ze wszystkich podoba mi się ten ostatni. Ale niespecjalnie pamiętam wszystkie poprzednie. Mam wrażenie jakbym oglądała serial od dekady. Niemniej, kiedy powstanie kolejny sezon, z pewnością do niego powrócę.
Bridgerton: Cały wpis o Bridgertonach mogliście przeczytać tutaj.
The Mill: Jeśli dla kogoś Bridgertonowie byli zbyt ahistoryczni, to może być produkcja idealna. Oczywiście zakładając, że godzimy się zdjąć z piedestału klasę wyższą, której losy przedstawiane są w większości produkcji kostiumowych i zajmiemy się większością społeczeństwa. Tą, która musi się zastanawiać co włoży dzisiaj do garnka.
The Mill opowiada o pracownikach szwalni w pierwszej połowie XIX wieku, ze szczególnym naciskiem na “uczniów” (apprentices), jak ładnie określa się sieroty i inną młodzież, która pracuje za darmo w zamian za wikt i opierunek. Tutaj nie mamy dylematów kto jest najlepszą partią, a raczej czy donieść na molestującego nadzorcę czy zacisnąć zęby. Czy strajkować czy nie strajkować. Marzeniem nie jest piękny książę, tylko żeby po osiągnięciu pełnoletności utrzymać posadę, dostawać dniówkę i może jeszcze wywalczyć 10-godzinny dzień pracy dla kobiet i dzieci.
Serialowi zarzucano zbytnią ponurość i być może pewne wydarzenia są rzeczywiście podkolorowane, niemniej jednak ta szwalnia istniała naprawdę, a scenariusz powstał na podstawie historycznych badań nad życiem jego pracowników. Polecam, jeśli ktoś chce poczuć, że ma wielkiego farta żyjąc w XXI wieku.
Lem. Życie nie z tej Ziemi : Zastanawiałam się niedawno jak wyglądałaby moja biografia, gdybym coś w życiu osiągnęła i ktoś chciałby ją napisać. Jestem bowiem osobą nudną, bez wielkich życiowych dram i zwycięstw. Biografia Lema jest chyba niezłym przykładem takiej próby. Poza dramatycznym okresem młodości podczas wojny, pisarz po prostu żyje. Pisze, jeździ samochodem. Remontuje dom. Rozmawia z przyjaciółmi. Jeździ na wakacje. Trochę go ciśnie PRL, ale nie tak okropnie. Trochę mu się stawia, ale nie tak mocno. Ot, zwykły facet.
Jest to ciekawe doświadczenie, ponieważ z książki wyłania się postać osoby inteligentnej, oczytanej, zdolnej, tworzącej wybitne dzieła niemal od niechcenia, z łatwością. Nie sposób nie docenić umysłu Lema. Jednocześnie poza światami, które istniały w jego głowie, jawi mi się jako postać, Z MOJEGO PUNKTU WIDZENIA, nieciekawa, nawet banalna. Szalenie chciałabym posłuchać jego wykładu, ale nie chciałabym w ogóle iść z nim na kawę.
Kulinarnie
Pierniczki: Moje kulinarne przygody są, nie bójmy się tego powiedzieć, żenujące. Nie spodziewajcie się w tej sekcji żadnych fajerwerków. Nigdy.
To napisawszy, zaświadczam wszem i wobec, że to jest bardzo dobry przepis na pierniczki. Tak dobry, że przed Świętami skorzystałam z niego dwa razy, bo pierniczki SIĘ zjadły. Skubane. Się zjadły bobasem, mężem, teściem i mną. Na dodatek są dobre do jedzenia właściwie od razu po wyjęciu z piekarnika. Nie potrzebują mięknąć. Pyszność instant.
To tyle. Myślami jestem już całkowicie w 2021 i mam wrażenie, że po nieco zahibernowanym grudniu, dzieje się już więcej.
Jak tam u Was?