Rok 2020 był na pewno niedobry, lub nie tak dobry jak na niego zasługiwaliśmy, ale 2021 nie zaczyna się lepiej. Przynajmniej początek zeszłego roku był ekscytujący i można było mieć nadzieję na…no, właściwie na cokolwiek. Obecnie czuję tylko stagnację.
W tej pandemii wszystkie dni zaczynają zlewać się w jedno. Ciężko zatem pisać ciekawe podsumowania miesiąca, ponieważ tydzień wygląda zawsze tak samo. Dwa dni żłobka, spacery jeśli nie pada, apokalipsa w domu jeśli pada, pisanie, czytanie, seriale, spanie. I od nowa. Brytyjskie ograniczenia na razie nie wyglądają jakby miały się zakończyć. Dlatego też mam niską tolerancję na podróżujących influencerów czy narzekania jak jest ciężko, gdy widzę zdjęcia od fryzjera, kosmetyczki czy ze spotkania ze znajomymi. Nie, że hejtuję. Ale na pewno zazdroszczę i ciężko mi kogoś żałować.
Musiałam aż spojrzeć w publikacje, żeby zobaczyć, że w tym miesiącu ogłosiłam światu drugą ciążę oraz straciłam ząb. Chociaż to duże wydarzenia, naprawdę już zapomniałam kiedy to wszystko było. Pisałam jeszcze o postanowieniach noworocznych (robię to co roku od niemal wieków i bardzo się cieszę, fajnie tak patrzeć wstecz na to jak się podchodziło do planów), o dobrych kosmetykach, oczywiście o bobasach (w tym roku zapewne będzie o bobasach więcej niż w zeszłym). Dalej, o małżeństwie (bo o czym tu pisać jak się siedzi w domu z dzieckiem i mężem, jeśli nie o bobasach i małżeństwie). Podzieliłam się wspomnieniami odnośnie Topshopu, który jako marka został sprzedany i prawdopodobnie przestanie istnieć poza internetem, w końcu podzieliłam się emocjami towarzyszącymi kończeniu książki.
Co za niespodzianka – więcej tekstów oznaczało więcej wejść na blog. No, niesamowite, co?
Wydarzeniem miesiąca był z pewnością śnieg. Chociaż utrzymał się kilkanaście godzin, to natrzaskałam kilkadziesiąt zdjęć i Ionka niezwykle się z niego ucieszyła. W końcu pierwszy śnieg w życiu. Do momentu, kiedy nie okazał się zimny i była pierwsza śniegowa afera w życiu.
Filmy i seriale
Death to 2020: “Zabawne” Netflixowe podsumowanie najdziwniejszego roku naszych czasów. Mnie bawi średnio, bo i żart dość mainstreamowy i niezbyt cięty i bardzo to amerykocentryczne. Ale można obejrzeć bez większej szkody dla godności osobistej.
Hamilton: Disney+ opłaciliśmy całe wieki temu, żeby oglądać Mandaloriana. Zapis musicalu pojawił się niedługo później i aż do teraz nie mogłam się zmusić, żeby go obejrzeć. Nie dlatego, że mnie nie interesował. Po prostu wiem jak reaguję na “Hamiltona”, a ponieważ widziałam go na scenie w Londynie dwa razy, nie zżerała mnie ciekawość, żeby w końcu legalnie obejrzeć całość.
No i kurczę, obejrzałam i zgadza się, przez kolejne trzy dni nie mogłam wieczorem zasnąć, bo myślałam o Hamiltonie.
Nagranie nie zastąpi spektaklu na żywo, który bije je na głowę, ale jako pandemiczna namiastka sprawdza się doskonale. Są emocje.
Mortal engines: Jeśli chodzi o filmy z gatunku szeroko pojętej fantastyki, muszę powiedzieć, że jestem śmiertelnie znudzona. Sztampa goni sztampę. Jeśli trafi się zatem coś ze świeżymi pomysłami, których nie ma wszędzie wokół, to już uznaję za wartość. Postapokaliptyczna wizja ruchomych steampunkowych miast, które polują na mniejsze miasta jest nowa. Sam film ma sporo wad, może więcej wad niż zalet, bo jest przewidywalny, a czasami banalny, podczas gdy kiedy indziej nie wiadomo o co chodzi. Ale sama wizja warta jest czasu, jeśli ma się wolny wieczór i ochotę na niezbyt ambitną rozrywkę. Jest okej.
History of Swear Words: Z Nicolasem Cage’m o przeklinaniu. Łatwe, niegłupie, można obejrzeć. Weszło bez bólu, nic mi w głowie z tego nie zostało, ale jako rozrywkę gdy brak czegoś lepszego – można.
Midnight Sky: Ziemia umiera z powodu katastrofy wywołanej głupotą człowieka, a pan naukowiec próbuje skontaktować się z astronautami. To jest film z gatunku tych, które wielu uwielbia, bo wydają się ambitne, ale koniec końców chodzi o Uczucia i Sentymenty. Zawsze mnie to wkurza.
Trzy billboardy za Ebbing, Missouri: Matka zgwałconej i zamordowanej nastolatki dopomina się o sprawiedliwość i wytyka palcem (billboardem?) opieszałość policji. Jeśli zwykle marudzę, to teraz usiądźcie wygodnie, bo nastąpią same peany. To jest jeden z najlepszych filmów, jakie widziałam od lat. Aktorstwo – wspaniałe. Scenariusz – wspaniały. Fabuła – jeszcze wspanialsza. Czuć ducha braci Coen. Jest zabawnie, wzruszająco, tragicznie, mądrze. Żadna z postaci nie jest ani jednoznacznie dobra, ani zła. Żadna z postaci nie może być uznana za tą, która “ma rację”. Wszyscy są skomplikowani. Wszyscy mają problemy.
Film totalny.
Film o życiu.
Rewelacja.
Poldark sezon 4: W 2018 porzuciłam ten sezon, bo jakoś za bardzo mnie dołował, byłam w ciąży i melodramat za melodramatem był dla mnie zbyt męczący. Dwa lata później wróciłam do niego, znowu jestem w ciąży i rany, te odcinki po prostu są źle napisane. To już kolejny serial (po Peaky Blinders), który ma w każdym odcinku ze trzy punkty kulminacyjne. Tyle, że człowiek zaczyna wysiadać nerwowo nie z ekscytacji, tylko po prostu z wycieńczenia. W którymś momencie ten kapitan Ross robi się już też niezwykle irytujący, człowiek ma ochotę wymierzyć mu siarczysty policzek, żeby się ogarnął. Naprawdę zaczynam coraz bardziej lubić Warleggana…
Radioactive: Biografia Marii Skłodowskiej-Curie. Obejrzałam, bo przecież wybitną postacią jest. Bo kostium. I Rosamund Pike, którą uwielbiam na ekranie. Ale to nie jest dobry film. Coś się w nim nie klei i nawet kilka dobrych scen i pomysłów ginie w słabej całości.
Konferencje rządu: W tym miesiącu z wypiekami na twarzy obserwowałam oficjalne wystąpienia odnośnie pandemii, ponieważ bałam się, że w kolejnym lockdownie zamkną żłobki. Postulowała o to opozycja i bardziej lewicowe media, z Guardianem na czele. Przyznam, że był to spektakl trzymający mnie w napięciu lepiej niż wszystkie filmy i seriale razem wzięte. A jeszcze ile komizmu w wypowiedziach sekretarz Home Office Priti Patel (czyli odpowiednika Ministry Spraw Wewnętrznych), normalnie jakby oglądać “The Thick Of It”. Złoto.
Książki
Nie jestem osobą, która szybko czyta, dlatego wszelkie wyzwania typu “przeczytam w tym roku 52 książki” są nie dla mnie. Niemniej pobiłam swój dotychczasowy książkowy impas i w tym miesiącu udało mi się skończyć trzy. Nie konkuruję z nikim poza samą sobą. Przy tym, że sama piszę, oglądam filmy i seriale, działam w social mediach, mam dziecko i męża, to do tego trzy książki są dla mnie małym zwycięstwem.
Essex Serpent: Okładka z fragmentami zachwyconych recenzji obiecywała cuda na kiju. No spójrzcie zresztą na sam design okładki, coś tak pięknego powinno być wybitne.
I może ja jestem wielką literacką malkontentką, a może wręcz przeciwnie, ignorantką, ale poza tym, że jest to ciekawa i w miarę przyjemna powieść, nie czuję zachwytów. Historia jest w zasadzie taka, jak mogliśmy się spodziewać, SPOILER wszystko kończy się źle, albo trochę nijak, a najgorsze, że niczego nowego nam ta książka za bardzo nie mówi. O ile czyta się dobrze i klimat jest przyjemny, to mnie było czegoś za mało. CZEGOŚ. Mam wrażenie, że autorka w którymś momencie uznała, że napisała już wystarczająco i czas kończyć. Końcówka wydaje mi się nieciekawa i nie za dobra.
Prowadź swój pług przez kości umarłych: Tajemnica morderstw w małej wiosce na końcu Polski. Atmosfera niesamowitości i przaśne lokalne persony. To jest pierwsza książka Olgi Tokarczuk, którą przeczytałam z jakimkolwiek entuzjazmem. “Księgi Jakubowe” i “Biegunów” zaczynałam kilka razy i porzucałam. Tutaj się wciągnęłam. Chociaż i tak mam mieszane uczucia i dalej uważam, że jest to proza naiwna. Był tu dość ciekawy klimat, natomiast zakończenie było wielce rozczarowujące i jak w poprzedniej pozycji, jakby pisane na czas, bo już należy.
Niemniej, pierwszy raz od dawna mam ochotę znowu sięgnąć po Tokarczuk. Więc sukces.
Dobra relacja. Skrzynka z narzędziami dla współczesnej rodziny: To jest książka poradnikowa odnośnie rozwiązywania ciężkich i konfliktowych sytuacji z dzieckiem. Ma sporo dobrych wskazówek, chociaż frustrowała mnie. Niektóre z rad na co dzień udaje mi się stosować, ale jak sama autorka zauważa, nie są to rady dające szybkie efekty. Ani ułatwiające życie. Mają budować długofalowy dobrobyt dziecka jako osoby, dlatego chcę w nie wierzyć i staram się stosować. Co nie znaczy, że w środku, w serduszku, nie wściekam się 😉
Kulinarnie
W styczniu eksperymentowałam i piekłam dużo więcej niż zwykle. Rezultaty były przyzwoite, chociaż bez szału.
Zrobiłam po raz kolejny szarlotkę z przepisu Kuronia, która wychodzi zawsze, każdemu i jest pyszna. Zanim pierwszy raz ją pisałam, nie wierzyłam w możliwość istnienia takiego ciastka, bez jajek i w ogóle. Ale ono istnieje i jest pyszne.
Na urodziny męża postanowiłam zaskoczyć go keto racuchami na śniadanie. Zjadł bez żadnego marudzenia, ale uważam, że były stratą czasu, chociaż zrobiłam wszystko jak w przepisie, w ogóle nie wyglądały jak na zdjęciu. Nie będę ich więcej robić. Bo za dużo stresu i potem tylko sobą gardzę i chce mi się płakać. Ale jak ktoś się sprawdza w kuchni, to może wyjdą wyrośnięte…
Hitem było za to keto ciasto czekoladowe. Polecam je mocno, jak ktoś jest na diecie to samo (ja obcięłam ilość słodzika, bo jednak wydała mi się obrzydliwa), a jak nie jest, to z lodami. Jest pyszne, eleganckie, luksusowe, bardzo Ą Ę. Dla mnie hicior.
PS Zupełnie zapomniałam, wystartowała kolejna edycja #52 rysunków! Bierzecie udział?