Jest niewiele rzeczy, które doprowadzają mnie do szewskiej pasji czy wyprowadzają z takiej zwykłej codziennej równowagi. W życiu codziennym staram się być stoikiem, który przyjmuje to co daje mu los. Nie zawsze się udaje, przyznaję, ale taką mam wizję siebie i będę się jej trzymać. Bo kto nie rzucił bluzgiem jak wyszedł z idealną fryzurą na deszcz lub kiedy bobas urobił się po pachy? Po tym, jak został ubrany, ogarnięty oraz przygotowany do wyjścia na spacer? Kiedy wyskoczył pryszcz przed randką albo gdy od rana marzysz o pewnej kanapce, a potem najgorszy człowiek świata wykupuje ostatnią sztukę, kiedy stoisz za nim w kolejce?
Człowiekiem jestem i nic co ludzkie nie jest mi obce. Ani rzucanie mięsem, ani płakanie w kolejce w piekarni. Niczego się nie wstydzę.
W mojej głowie jednak jestem filozofem i mistrzem zen, który traci równowagę w jednym tylko momencie, za to totalnie.
Kiedy coś mi zginie.
Utrata kontroli to coś co musiałam przepracować na terapii i najprawdopodobniej źródło mojego lęku przed lataniem. Oraz powód, dlaczego nie mogłam spać wiele miesięcy po włamaniu w hotelu na wakacjach. Uporałam się z tymi rzeczami, natomiast kiedy jakikolwiek przedmiot postanawia żyć niezależnym ode mnie życiem, na wolności, no tego opanować nie umiem. Nie i już.
Miewałam dni, gdy spóźniałam się do pracy, bo nie mogłam znaleźć ulubionej bluzki. Musiałam przejrzeć wszystkie szafki i kosz do prania. Nawet jeśli znalazła się brudna i koniec końców jej nie założyłam, miałam wielką potrzebę określenia jej położenia. Inaczej cały dzień nie mogłabym się skupić.
Czasem nie mogę zasnąć w nocy bo nie wiem gdzie są skorupki od plastikowych jajeczek. Wciąż nie mogę przeboleć, że zgubiło się nam jedno drewniane pepperoni z drewnianej pizzy na rzepy. Uważam to za wielką porażkę wychowawczą, bo jak ja byłam mała, to NIC SIĘ NIE GUBIŁO.
Wyobrażacie sobie jak wielkim wrogiem są mi skarpetki?
Nie jestem niestety minimalistką, chociaż o tym marzę. Mała ilość przedmiotów = mało rzeczy, które mogą się zgubić + mała ilość rzeczy, które mogą stworzyć sztuczny tłum, żeby inne się zgubiły. Kiedy wchodzę do mojej pełnej szafy, często dostaję duszności i kręci mi się w głowie. Chętnie wyrzuciłabym WSZYSTKO żeby już NIC nie mogło się zgubić. Powstrzymuje mnie głupi sentyment. Wizja życia, w którym mogę uwolnić się od sukienki, której nie noszę od trzech lat, BO JEST ŁADNA i nie chcę już wisiorków, których nie noszę od dziesięciu lat, ale PAMIĘTAM JAK NOSIŁAM…Ta wizja jest piękna. Ułożyłabym sobie wszystko na półeczkach i nic by mi się już nigdy nie gubiło. Może nawet znalazłabym drewniane pepperoni…
To oczywiście tylko wizja, ponieważ chaos kroczy za mną i w kilkadziesiąt minut po tym jak wchodzę do pokoju hotelowego, wygląda jak pobojowisko. I ile bym nie sprzątała, chaos i tak wypływa na wierzch.
Raz na jakiś czas oglądam programy o sprzątaniu, jakąś Marie Kondo czy inne cudo. Przez dzień lub dwa żyję pozbywaniem się wszystkiego. Wydaje mi się, że zawładnęłam światem i pokonałam diabła. A potem okazuje się, że nie. Wciąż coś jest w stanie się zgubić. I dostaję duszności i ścisku w klatce piersiowej.
Podejrzewam, że drewniane pepperoni jest gdzieś pod kanapą.
Kiedyś je znajdę.
ZOBACZYCIE.