„Miłość do dziecka to wyzwanie. Nie wiem czy mam w sobie pojemność na dwie miłości.”
Napisałam te zdania przed porodem. Teraz się z siebie śmieję. Nie, nie dlatego, że miłość pokonuje wszystko i ach, oczywiście, że się mnoży i rośnie i wszystko wybacza. O matko, zupełnie nie dlatego. Po prostu nie mam siły myśleć o takich abstrakcjach jak miłość.
Prysznic, sen, cisza, samotne wyjście do sklepu, napisanie maila – to są prawdziwe wartości. Nie tam jakaś miłość. Możemy z miejsca uznać, że jestem po prostu nienormalna, bo każda matka jest uskrzydlona dziećmi, a zwłaszcza nowiutkimi dziećmi. Może tak jest. Ja jestem przede wszystkim śpiąca i znużona.
O ile pamiętam, pierwsze dziecko było trudne. Pamiętam jak leżałam godzinami w łóżku płacząc czy jeszcze kiedykolwiek cokolwiek zrobię. Pisałam do znajomych matek czy to kiedyś się skończy. Jeśli zastanawiasz się i nikt Ci tego nie powiedział – skończy się. Teraz nie chce mi się już leżeć, a kiedy jestem zmuszona, przewracam oczami i zastanawiam się ile jeszcze. Teraz wiem, że cokolwiek zrobię. A nawet niejedno. Że to wszystko minie. Że wszystko jest fazą. Tyle, że ja chcę JUŻ.
Za pierwszym razem walczyłam z szokiem. Za drugim, z niecierpliwością.
Mam czas na mnóstwo przyjemności, do tego stopnia, że przyjemności mi już obrzydły. Seriale i filmy i social media, lajki i kontent, ile można? Mam ochotę posprzątać albo coś napisać. Ale zwykle karmię albo lulam. Dzisiaj piszę jedną ręką. Ugotować. Wyrzucić WSZYSTKO. Pojechać WSZĘDZIE. Ale potem mi się odechciewa, bo nie śpię od piątej rano, a poza tym trzeba karmić. Na żądanie.
Z drugim dzieckiem jest łatwiej, bo wiemy już, że śmierć nie czyha na każdym kroku. Że katar nie jest zwiastunem rychłego zgonu. Że brak kupy przez dzień, dwa lub trzy nie wymagają za każdym razem konsultacji ze specjalistą, nawet jeśli internet zawsze sugeruje raka. Że kiedyś przestanie płakać. Musi przestać. Kiedyś w końcu zaśnie. A potem stanie na własnych nogach i pójdzie w świat.
Jest łatwiej, bo jestem wyrodną matką i poza pojedynczymi rzeczami jak nowa gondola do wózka, chusta czy skarpetki, właściwie nie kupuję nowych rzeczy. Niektórzy przyklasną, że recycling, inni z pożałowaniem uznają, że to biedne i smutne. Wyprawki nigdy mnie nie cieszyły. Poza tym mam przynajmniej cztery pełne ubranek worki. Niektóre nigdy nie były nałożone, a młodszy bobas nigdy nie pyta czy outficik jest nowy i specjalnie dla niej zanim go obrzyga. Obrzyguje demokratycznie wszystko.
Jednocześnie nie jest łatwiej. Totalnie nie wiem, nie pamiętam, co robi się z takim małym dzieckiem. Wiadomo, musi jeść, spać i defekować. Być umyte i czyste. Zaprowadzone do lekarza i przynajmniej trochę przytulone. To nie wypełnia jednak wszystkich godzin dnia. Czasami patrzę się na bobasa numer dwa i zastanawiam się – CO TERAZ? Chwilami próbuję szczuć na bobasa starsze dziecko, żeby go gilgotało i zabawiało i śpiewało. Ze starszym dzieckiem mniej więcej wiadomo już co robić. Jak się bawić. Na co pozwalać i jak stymulować rozwój. Zupełnie zapomniałam jak się gra w noworodki. A tymczasem BACH i już nie mamy noworodka tylko niemowlaka. Badumts. Jak ten czas minął.
Myślę sobie, że chociaż ten stres rodzica pierwszego dziecka był paraliżujący, to miał swoje zadanie? Może zmuszał do starania się i dawania z siebie więcej?
Jestem daleka od zmuszania starszych dzieci do brania odpowiedzialności za młodsze, ale jest coś fajnego w tym, że to już nie jest tylko bobasek rodziców. Że w wychowaniu, nawet biernie, bierze udział trzecia osoba. Team się rozrasta. Troje to już tłok, ale czworo to impreza. Raise a glass to the four of us!
Myślę, że ten tekst brzmi smutniej niż powinien ze względu na specyficzne okoliczności. Po ponad roku pandemii, wciąż nie jest do końca normalnie. Nie mogliśmy “normalnie” odwiedzić rodzin, a one nas. Drugą córkę widziało tylko jedno z naszych rodziców. To nie jest idealna sytuacja. Chociaż od dekad rodzinne okoliczności są specyficzne… Ludzie nie są stworzeni do spędzania ze swoimi dziećmi większości czasu. To jest nienaturalny wynalazek XX wieku. Podczas kiedy sporo nienaturalnych wynalazków jest fajnych, ten jest wyjątkowo beznadziejny. Kiedy starszy bobas wraca ze żłobka, jestem stęskniona. Nie mam okazji zatęsknić za drugim dzieckiem, nie mam okazji zostawić go z nikim spoza naszego domu ani na moment, nie mamy sąsiadek kumoszek ani społeczności, w której starsze dzieci zajmą się młodszymi, albo doglądać ich będzie starszyzna wioski. Przewalone. Nie jesteśmy też oczywiście stworzeni do pandemii, życia z dala od rodzin, wiecznego home office (cokolwiek mówią hardcorowi introwertycy) i wielu innych spraw. Kiedy człowiek jest młody i silny, święty spokój z dala od wszystkich przed Netflixem jawi się jako większa wartość niż kiedy jest stary i dzieciaty. To oczywiście kwestia wyborów. Nikt nam nie kazał mieszkać w Londynie. Sęk w tym, że lubię tu mieszkać bardziej niż gdziekolwiek. Ot, koniec dygresji.
Myślę, że niektórzy nie są stworzeni do posiadania dzieci w ogóle. A jeszcze inni, jak ja, nie mają predyspozycji. Poradzą sobie, tak ja poradzą sobie z każdą trudnością w życiu, gdy będą zmuszeni sobie poradzić, ale nie jest to dla nich jakkolwiek naturalne. I tak jak po dwóch i pół roku cieszę się z mojej pierworodnej, uwielbiam jej głupie żarty i czasem tęsknię gdy jest w żłobku, tak niemowlę jest dla mnie przede wszystkim wielkim codziennym wyzwaniem. Nie rozkoszą i nie burzą hormonów szczęścia. Tej nigdy w związku z dziećmi nie zaznałam. I wiem, że za rok czy dwa będę zadowolona z moich małych sióstr. I ich głupich żartów. I z naszej małej rodziny. Ale zdecydowanie nie chciałabym przechodzić przez to wszystko po raz kolejny.
No, chyba, że będziemy bardzo bogaci, przeprowadzimy się do wielkiego domu z ogrodem i zatrudnimy pełnoetatową opiekunkę…Hmm. Czy trzecie dziecko jest łatwiejsze niż pierwsze i drugie?