Było świetnie, ale i ciężko. Jak zwykle, kiedy spada na człowieka zbyt wiele dobra. Ktokolwiek powiedział, że od przybytku głowa nie boli, nie miał racji. Bo od dobrych rzeczy byłam przebodźcowana i przemęczona…A było to tak:
Poprawianie książki
Cięłam i cięłam. I tak mniej niż mogłabym. Mniej niż powinnam. Kiedy usłyszałam, że powinnam ciąć, zrobiło mi się niewymownie smutno. Ale kiedy zaczęłam, zrobiło mi się całkiem radośnie. Mniej znaczy więcej. Jestem przekonana, że wszystko co wycięłam, powinno zostać usunięte dla dobra formy. Myślę, że pójdzie więcej, ale liczę na profesjonalną opinię. Bo ja mam w głowie WSZYSTKO i wiem co robili pradziadowie moich postaci oraz co będą robić ich prawnuki. Co nie znaczy, że Czytelnikowi to do szczęścia potrzebne. Nie lubię czytać własnych tekstów. Muszę powiedzieć, że przeczytanie własnej książki w całości po raz trzeci to nie jest w ogóle idealna sytuacja. A po raz piąty to ból. Wszystko zaczyna się wtedy robić obojętne. Co jest w zasadzie dobre, bo można wycinać złe sceny, których wcześniej kurczowo się trzymało z sentymentu. “Kill your darlings”.
Przy pierwszej próbie udało mi się ściąć kilkanaście tysięcy słów. Jakieś pięćdziesiąt stron. Łącznie zeszło sporo ponad sto.
Praca wre. This shit is happening!
Sea Life London Aquarium
Kat wyciągnęła mnie do miejsca, na którego odwiedzenie sama bym nie wpadła. Bo pieniążek, bo turyści, bo południowa strona rzeki 😉 Ale było cudownie. Koniki morskie i meduzy to najpiękniejsze stworzenia świata. Koniec i kropka. Oto obwieściłam. Widok konika morskiego z malusienieczką plakietką na szyi wywołał we mnie burzę hormonalną porównywalną do porodu.
To jest atrakcja skrojona pod dzieci, ale wyobrażam sobie, że wspaniale byłoby tam pójść samemu i siedzieć tak z pół godziny wgapiając się w wielkie akwarium z rekinami, w żółwie morskie, w meduzy. Ich widok jest cudownie uspokajający, hipnotyczny. Oczywiście nie kiedy mały potwór krzyczy “A JA CHCĘ RYSOWAĆ REKINA Z CIOCIĄ KAT”, a zaraz potem tarza się po podłodze. Ale ogólnie jest.
Spotkanie z przyjaciółką z dzieciństwa
Niektóre znajomości są na chwilę, niektóre są na ponad dwadzieścia lat. Niektóre trwają codziennie, inne wyskakują zza winkla.
I to wszystko jest dobre, potrzebne, takie jak ma być.
Fajnie odnowić relację z kimś, z kim dzieliło się emocjonalne przestrzenie całe lata temu i kto ma wgląd do zakamarków, do których dosłownie nikt inny nie ma. I kto ma gdzieś moje rysunki elfów i fanfiki z czasów wczesnego nastolęctwa…Czy udałoby nam się bez bloga i social mediów? Na pewno nie.
Książki
Toxic Childhood: Ponad dwa lata temu czytałam inną książkę autorki, “21st Century Girls”. Te książki są do siebie mocno podobne, szczerze mówiąc wystarczy przeczytać jedną z nich. Zasadniczo są to pozycje dobre i pożyteczne.
Główną teza głosi, że środowisko, w którym dorastają dzieci i młodzi ludzie, dramatycznie zmieniło się w stosunku do sytuacji jeszcze kilkanaście, kilkadziesiąt lat temu. Ewolucyjnie mamy natomiast wciąż takie same potrzeby, nasze mózgi nie ewoluują tak szybko jak społeczeństwo czy technologia. Miks tych wszystkich zmian, jeśli poddaje się im dzieci bez kontroli i bez świadomości, jest niebezpieczny dla ich dobrobytu.
Mam kilka zastrzeżeń. Autorka była dyrektorką szkoły i chwilami czuję się, jakbym dostawała wykład od dyrektorki. Z niektórymi radami nie zgadzam się, ponieważ nie mam ochoty wprowadzać ich w moim życiu lub są sprzeczne z moim doświadczeniem. Na przykład nie wyeliminuję z sypialni elektroniki, ponieważ ASMR pomaga mi w zasypianiu, czasem oglądam też seriale w łóżku. Wg badań, dzieci do drugiego roku życia lepiej rozwijają się będąc pod opieką jednej osoby niż w żłobku. Z obserwacji własnego dziecka widzę, że żłobek dużo jej dał w tym ograniczonym wymiarze godzin. Wiem, że uratowało to psychicznie mnie, a zdrowa matka oznacza szczęśliwsze dziecko. Ufam o wiele bardziej organizacji niż indywidualnej niani. Ale o tym napiszę kiedy indziej.
Pozytywnym aspektem wszystkiego co pisze Sue Palmer jest brak dramatyzowania, że jeśli dziecko obejrzy raz bajki przez kilka godzin, zje w McDonald’s czy pobawi się telefonem to umrze. Chodzi o długotrwałe, stałe połączenie różnych czynników.
Ogólnie jest to pozycja, z którą warto się zapoznać i przemyśleć. Wiem, że dużo z zaleceń już stosuję, wręcz intuicyjnie, niektórych nie zamierzam stosować i chyba na tym polega rodzicielstwo. Na działaniu jak najlepiej w interesie dziecka, ale w zgodzie ze sobą.
Piranesi: Kocham tę książkę. Nienawidzę tej książki. Czasami czuję okrutną nienawiść do autora, kiedy jego dzieło jest miejscami tak dobre, że aż boli. Czuję to do Tołstoja, ale potem myślę sobie, że był to hrabia w carskiej Rosji, żołnierz na wielu wojnach, sam w sobie był jak postać ze wspaniałej powieści i ciężko zazdrościć. Vonnegutowi też, no jak zazdrościć komuś, kto przeżył Drezno. Albo Schulzowi, jak zazdrościć komuś, kto został zastrzelony idąc po chleb.
Susanna Clarke nie ma okoliczności łagodzących. Jest to normalna osoba z normalnym życiem. A jej wizja i język powieści powalają. Ciężko nawet opisać o czym to jest bez spoilerów. Oto człowiek, w Domu będącym nieskończonym ciągiem komnat, schodów, krużganków, przedsionków, labiryntem rzeźb, zalewanym od czasu do czasu przez niebezpieczne fale przypływów. Grobem wszystkich osób, które kiedykolwiek istniały. Kim jest człowiek? Czym jest Dom? Ilu ludzi żyje na świecie?
Atmosfera jest magiczna i niesamowita, język jednocześnie monumentalny jak Dom, ale i przystępny. Gdyby trzeba wybrać jakiś wzorzec Dobrze Napisanej Książki, ta nadawałaby się idealnie.
UWAGA, nie SPOILER, ale opinia – całe szczęście, że zakończenie, choć ładne i nawet dające do myślenia, nie jest aż tak genialne jak spodziewałam się po początku. Jest jakoś tak za szybkie. Bo nie pozostałoby nic tylko płakać. A tak – to po prostu porządny kawał ładnej literatury.
Mała Księżniczka: Zastanawiam się jak w skrócie określić tę książkę. Hm, chyba jest to feministyczna, uwspółcześniona przeróbka “Małego Księcia”. Nadaje się natomiast dla dziewczynek i chłopców, a narratorką jest Amelia Earhart. Przez uwspółcześniona mam na myśli przesłanie bliższe temu, którego sama chciałabym nauczyć swoich dzieci niż to, które w książce zawarł autor piszący w latach czterdziestych. Jest sympatycznie, jest mądrze, jest dydaktycznie, ale bez przesady. Pozycja zdecydowanie nadaje się na miły prezent dla własnego lub cudzego dziecka. Moje dziewczyny jeszcze są trochę małe, na razie pożyczymy książkę ich starszej koleżance, ale myślę, że za rok się po nią zgłosimy.
Seriale
The Great: Popkulturowa interpretacja Katarzyny Wielkiej wciąż trzyma poziom w drugim sezonie. Właściwie to wydaje mi się, że drugi sezon jest lepszy niż pierwszy, dotykając bardziej złożonych problemów, pogłębiając psychologię postaci i gdzieniegdzie zaskakując. Do już znakomitej obsady dołącza też Gillian Anderson. Mam wrażenie, że żaden serial z pretensją do bycia cool nie może się już obyć bez Gillian Anderson.
Jestem wciąż zauroczona konwencją, która nie udaje wierności historycznym źródłom i jakiejkolwiek wiarygodności, a otwarcie pokazuje, że chodzi o rozrywkową dramę, zabijanie, seks i fajne kiecki. Tak jak “Reign” było dla mnie nie do oglądania, tak “The Great” jest obecnie jednym z moich ulubionych seriali.
The Book of Bobba Fett: Powiedzieć, że mam do Gwiezdnych Wojen mieszane uczucia, to nie powiedzieć nic. Oryginalna trylogia była moją biblią odkąd miałam osiem lat. To pierwszy film jaki świadomie pamiętam, mój wujek oglądał go z kolegami, a kilkuletnia ja bawiłam się w jego pokoju u babci. Kolejna trylogia była pewnym rozczarowaniem, ale jakoś do przełknięcia. Odkąd uniwersum zakupił Disney, jest to dla mnie równia pochyła z nielicznymi jasnymi punktami. Są nimi The Rogue One i Mandalorian.
Ponieważ zmęczenie materiału rozrastającym się wciąż uniwersum jest spore, po serialu o Fecie nie spodziewałam się niczego. W ogóle na niego nie czekałam, obejrzeliśmy trochę na odwal, wieczorem, jak dzieci poszły spać.
Pierwszy odcinek wszedł gładko. Ba, zaczęłam nawet odświeżać swoją wiedzę o piaskowych ludziach. Drugi – zaskakująco trzymał w napięciu, mimo, że większą część odcinka nie było za bardzo dialogów. Trzeci był w zasadzie słaby poza jedną wspaniałą sceną z rancornem, która nie tylko była meta i zachwycająca ironią, ale zawierała nawiązanie do expanded universe i książki “Ślub Księżniczki Lei”. Czwarty odcinek nieco przynudzał, ale wciąż miał swoje momenty. Wszelkie nawiązania do postaci Fetta z poprzednich filmowych są wyśmienite lub przynajmniej zabawne. Piąty był mocnym WTF, bo nie ten serial chciałam oglądać, nie był to też dobry odcinek, niemal cały zbędny, ale niech będzie, lecimy dalej. Przyjmuję z pokorą.
Z serialu, na który nie czekaliśmy, zrobił się z tego serial, o którym smęcimy, że obejrzelibyśmy sobie kolejny odcinek i dlaczego jeszcze nie jest środa.
Russel Howard – Lubricant: Mam do Howarda sentyment, bo oglądałam go sporo na studiach, byłam też zobaczyć go na żywo. Jest to przyzwoity stand up sympatycznego gościa, przeważnie z RiGCzem. Trochę o polityce, ale nie za bardzo wywrotowo, natomiast lewacko. Trochę o seksie, ale bez wielkiej obrazoburczości, nawet jeśli żarty dotyczą fellatio. Russel to taki spoko chłopak (wciąż myślę o nim jako o chłopaku, chociaż ma czterdzieści lat…), którego można pokazać babci i może trochę pokręci na niego głową, ale w gruncie rzeczy będzie się podśmiechiwać.
Bez fajerwerków, ale solidna firma.
Emma. : To zaczyna być mój nowy comfort Watch. Kiedyś był nim “Jak poślubić milionera”, potem “Duma i Uprzedzenie” i “Maria Antonina”. Jednak po zbyt częstej konsumpcji jednego filmu (przez zbyt częstą mam na myśli około raz na miesiąc-dwa przez około rok), trzeba zmieniać filmy.
Za każdym razem, kiedy oglądam nową Emmę, znajduję w niej coś nowego. Jakiś grymas aktorów, którego nie dostrzegłam wcześniej. Na dużym ekranie czułam ją inaczej niż na małym. Nie lepiej, nie gorzej, inaczej. Tak, to moje guilty pleasure, chociaż to film dobry, efektowny, dobrze zagrany.
Z adaptacjami klasyki, a Jane Austen zwłaszcza, w ogóle jest tak, że im więcej tym lepiej. Dawać, dawać więcej. Wszystko obejrzę.
Belfast: Film dobry, chwilami smutny, a innymi chwilami kojący.
Rzecz dzieje się w tytułowym mieście na początku Troubles, w okolicy gdzie żyją obok siebie mniej więcej w zgodzie protestanci i katolicy. O ile jednak sąsiedzi są w większości zgodni, sytuacja zaostrza się.
Historia opowiedziana jest z perspektywy małego chłopca, stąd jest to stosunkowo łagodne przedstawienie konfliktu. Całość inspirowana jest życiem reżysera, Kennetha Branagha.
Jeśli temat kogoś interesuje (a mnie na przykład bardzo), niedawno polecałam dużo ostrzejszy film z tego samego okresu, który toczy się w podobnej scenerii. Tyle, że trup ściele się gęsto.
Blogowo
Dzieliłam się noworocznym postanowieniem. Opowiadałam po raz trzeci historie rodzinne. Zachwycałam się użytecznymi aplikacjami. Kłóciłam się z papieżem. Nienawidziłam książek. Zastanawiałam się czego chcę nauczyć córki. Byłam najgorszą matką świata. Myślałam o dwujęzyczności, do spółki w ekspertką w temacie. Po raz kolejny dywagowałam o przyjaźni, bo chyba zaczynam umieć w nią grać. Dzieliłam się ciężko wypracowanymi nawykami.
Dawno tyle nie publikowałam!
Odwyk od ubrań
W tym miesiącu się nie udał. Albo udał się, ale nie w kwestii braku zakupów. Styczeń to miesiąc wielkich wyprzedaży, poza tym jedne z moich jeansów podarły się i szukałam ich zamiennika. Zamówiłam więc dużo ubrań.
ALE…Nie zamówiłam żadnych fiu-bździu boho sukienek, a ciepły, dobrej jakości cardigan z dużej przeceny, który noszę z innym na zmianę prawie codziennie, oraz same basicowe bluzki i spodnie. Spodnie odesłałam, żadne mi się nie podobały. Basicowe bluzki są super, już zaczęłam je nosić, są świetnej jakości i świetnie się w nich czuję. To rzeczy, które będą bazą potencjalnie na lata. Więc mały sukces. Nie mam planów zakupowych na luty.
Chociaż zaczęła mi się marzyć dobrej jakości biała, lekko luźna koszula…
Wchodzimy w luty, jak wiadomo najgorszy miesiąc roku. Trzymajcie się…