Ponad rok temu napisałam co zamierzam robić inaczej w kolejnym podejściu do macierzyństwa. Mówi się, że teoria sobie, a życie sobie. Czy się udało?
W dużej mierze tak.
Jest mi z tym jednocześnie wspaniale i smutno. Wspaniale, bo co najgorsze już za mną. Smutno, bo myślę, że dla młodszego niemowlaka jestem lepszą matką niż dla starszego. Z wielu powodów. Udało się pokonać dawne demony. Nie porównuję się z innymi rodzicami. Nie boję się wszystkiego. Nie boję się, że nie dam sobie rady. Większość czasu ufam swojej intuicji, doświadczeniu, wiedzy, no po prostu sobie. Większość czasu nie biczuję się, że na coś nie zasługuję lub robię za mało (chociaż nie powiem, czasem się zdarzy).
Myślę bardziej o sobie
Nie w znaczeniu egoizmu, ale rozważania swoich zasobów. Tego na co ja mam siłę i ochotę, a nie “co powinnam”.
Za pierwszym razem czułam, że muszę wciąż wychodzić z domu. Z jednej strony, bałam się być sama, ale z drugiej, uważałam, że dziecko musi być stymulowane. Śpiewanie w bibliotece, zajęcia dla bobasów, wypróbowywanie wszystkich innych płatnych i darmowych zajęć w okolicy. Z tego co pamiętam, chodziłam na to wszystko 4-6 razy w tygodniu. Czasem dwa razy dziennie.
Obecnie myślę sobie przede wszystkim czy jestem w nastroju na interakcje z ludźmi. Wychodzę przynajmniej raz w tygodniu, czasem dwa. Jeśli zaliczę trzy razy, uznaję to za bardzo pracowity tydzień.
W feralny dzień, kiedy wszystkie zajęcia okazują się zamknięte przed świętami, siadam po prostu na trawie w parku i puszczam bobasa między stokrotki. Wspólny czas w niecodziennym otoczeniu uważam za wystarczająco fajny.
Nie bez znaczenia jest tu chyba “wsparcie” starszej córki, która jest najlepszą stymulacją dla małej siostry. Bobas chce mieć, robić i umieć wszystko, co Ionka i rozwija się wspaniale. Nawet jeśli na różne “śpiewanki” chodzi tylko czasem, a nie codziennie.
Leki
Podchodziłam do ponownego rodzicielstwa naprawdę optymistycznie, niemniej depresja to choroba. Nie wystarczy uprawiać sport (uprawiałam), jeść czekoladę (jadłam), mieć miłe osoby w otoczeniu (mam) i myśleć pozytywnie. Czasami po prostu trzeba brać leki.
Kiedy napisałam tekst o lekach, odezwał się głos protestujący, że leki to nie cukierki i w ogóle jak można je “reklamować”, poza tym SKUTKI UBOCZNE. No więc tak, mają skutki uboczne. Tak, moje libido przez moment sięgnęło dna i nie byłam w stanie nawet mieć orgazmu. Ale minęło. Nigdy jednak nie czułam się tak “normalnie” jak na lekach. No, może nie nigdy, ale przynajmniej od gimnazjum czułam się częściej lub rzadziej, ale powracająco, źle. Wciąż mam słabe dni, kiedy jest mi trochę smutno i nie mam siły na bycie aktywną. Jak każdy człowiek. Ale te dni nie pokonują mnie, nie kładą się cieniem na cały tydzień czy miesiąc. Odsypiam, wstaję, jest fajnie.
W ogóle nie chcę umrzeć. Nie nienawidzę siebie.
Fajnie móc się cieszyć dzieckiem bez wiecznego bólu brzucha, kiedy płacze i bez ciągłego strachu, że wszyscy widzą jak beznadziejnie idzie mi w macierzyństwo. Bez poczucia wewnętrznej agresji jak jestem bardzo zmęczona i bez krzyczenia, kiedy kolejny raz budzę się w nocy. No po prostu fajnie jest czuć się normalnie, a nie głównie słabo.
Jeszcze mniej kupuję
Zabawki – mamy.
Ubranka – mamy.
Książeczki – mamy.
Wózek, wanienkę, buty, kapelusze, kosmetyki, chustę, nosidło, krzesełko do karmienia – mamy.
Dostajemy prezenty od rodziny i znajomych, ale ogólnie wydaję na dzieci niespecjalnie dużo. Zwłaszcza, że nowe ubrania dla Iony dostajemy często po starszej koleżance. Trzy lata temu było mi bardziej głupio, ale teraz w ogóle nie jest. Planeta lubi noszenie ubrań i zabawki po innych dzieciach. Iona jest mentalnie jeszcze poza pojmowaniem, że ktoś ma coś lepszego i ona też tak chce. Na razie wydaje się zadowolona tym co ma. A jak dostała nowe kurtki od babci, to przez miesiąc nie chciała ich przymierzyć, bo przecież ma starą, którą lubi i nie potrzebuje jej.
Jedynym, czego potrzebuje w nieograniczonych ilościach, jest Kicia Kocia…I nowe buty. Iona kocha buty. I te zawsze kupuję nowe. Ale to pierwsze dziecko, drugie ma na razie jedną parę.
Nie mam problemu z tym, że kiedyś się to zmieni i dziewczyny będą chciały rzeczy. Każdy czasem chce rzeczy, ładne i miłe rzeczy są ładne i miłe. Niektóre dostaną, inne nie. Nie zamierzam po prostu zasypywać ich prezentami, nowościami, zakupami i konsumpcją. Na pewno nie na tym etapie. Najlepiej na żadnym.
Więcej rutyny
Z jednej strony, bardzo nie lubię rutyny. A może nie lubię jej w pewnych sytuacjach, bo obecnie całkiem nieźle nam działa na co dzień. Może działać lepiej i będę nad tym pracować, ale mamy o wiele bardziej uporządkowany dzień niż z jednym niemowlakiem. Pory posiłków, pora snu, kąpiele, czas przeznaczony na moje pisanie, to jest bardziej ustabilizowane. Nie mogę nie wspomnieć, że olbrzymia w tym zasługa i nakład pracy mojego męża, który jest w zasadzie autorem tej rutyny, poza tym robi olbrzymią część roboty w domu. Można sobie takiego męża wymarzyć.
Czy wszystko idzie lepiej i łatwiej?
Nie.
Były i są porażki. A może nie porażki, a trudności. Karmienie piersią za drugim razem też dało mi w kość, przez pierwsze tygodnie przystawienie zajmowało mi czasem pół godziny, z zegarkiem w ręku. Ale wiedziałam co robić, gdzie szukać pomocy i wszystko się ułożyło. Wciąż karmię.
Drzemki to zupełna mogiła. Iona dawała się odkładać jak zasypiała na mnie, Orla…nie bardzo. W nocy tak, ale w dzień ma swoje preferencje i nie życzy sobie ich zmieniać. Czasami mnie to irytuje, ale nie aż tak bardzo. Bo cóż. Wiem, że to minie. Za miesiąc, a może za kilka miesięcy.
Poza tym rodzeństwo to nowa rzeczywistość i chociaż bywa świetnie, to bywa też dużo mniej świetnie. Ale mówi się trudno i płynie się dalej. Mam siłę płynąć dalej bez załamywania się.
Czuję mocno brak rodziny, która mogłaby się zająć dziećmi i dać nam wolny wieczór czy czas na wspólne wyjście do kina. Jest to niefajny aspekt emigracji, wolałabym go nie doświadczać, ale tak jest i już. Mamy na szczęście znajomych, którzy są w pogotowiu w momentach kryzysowych, to ważne. Ale nie ukrywam, fajnie byłoby podrzucić komuś dzieci i wrócić po kilku godzinach randki. Rodzinie nie byłoby głupio, a znajomym głupio. Wiem, że kiedyś będzie to może dużo łatwiejsze, jak bobas będzie bardziej samodzielna. Na chwilę obecną muszą wystarczyć randki w domu, jak dzieci śpią.
Wiem, że wszyscy czekają na odpowiedź czy udało mi się jeść mniej ciastek. No więc…TAK. Proszę Państwa, mamy to. Są dni, że nie jem w ogóle żadnych ciastek! Łączy się to z pewnością z faktem, że mniej widuję się z innymi matkami, bo moje stare matkowe znajome w większości mają dużo większe dzieci i wróciły do pracy. Te, które urodziły drugie dziecko, zaraz kończą urlop macierzyński. A nowych nie chce mi się poznawać…Poza tym, chociaż bywają tygodnie, kiedy większość dni jem poza domem, nie potrzebuję tego do przetrwania i szczęścia. Ba, wolę jeść w domu, jeśli mogę.
Poza tym zamiast ciastek często jem ser. Dużo, dużo dobrego, drogiego sera z ryneczku. Z pewnością jest bardzo zdrowy. Nikt mi nie wmówi, że jest inaczej!
I tylko czasem mi smutno, że za pierwszym było tyle nerwów, stresu i frustracji. I że obrywał tym rykoszetem niemowlak. Gdybym mogła, to sama bym siebie przytuliła. I niemowlaka też. Niestety nie mogę, więc może przynajmniej uda mi się pocieszyć kogoś, kto czyta ten tekst. Zapewne idzie Ci dobrze, to po prostu jest ciężka robota.