Wpis impresyjny.
Wszelkie podobieństwa to osób prawdziwych są zamierzone.
Wszelkie przejawy pretensjonalności są uświadomione.
W sobotę rano na ulicę wychodzą ładni i modni ludzie. Wtedy najlepiej widać gentryfikację, która od poniedziałku do piątku ukrywa się w pracy, biurowej lub zdalnej. Kiedyś najczęściej biurowej, chociaż to biuro mogło być cool loftem. Teraz raczej zdalnej. To czy musisz być fizycznie w miejscu pracy czy też nie, świadczy o Twoim statusie społecznym. Chociaż wcale nie o przydatności społecznej. Ale o tym chyba już wiemy, prawda?
Ładni i modni ludzie piją kawę, pracują stukając w klawiatury swoich komputerów, biegają, oglądają mecze swoich dzieci. Nie wiem dlaczego nie widzę, żeby moja sąsiadka biegała kiedykolwiek w tygodniu, ale w sobotę tłoczymy się na klatce schodowej, z wózkiem, dzieciakami i sąsiadką.
I teraz, gentryfikacja. Z jednej strony jest oczywiście w obiektywny sposób złem. Sprawia, że pierwotni mieszkańcy dzielnic są z nich często wypychani, dzielnice zmieniają charakter, wszystko zaczyna być robione przez hipsteryzujących young professionals. Przy czym young ma szczodry margines, mówimy o osobach między 20-40+ lat.
Z drugiej strony, jako młoda hipsteryzująca rodzina (pamiętajmy o szczodrym marginesie…) wolimy chodzić do tego posh rodzinnego pubu z craftowymi piwami, a nie do tradycyjnej mordowni na końcu ulicy, przed którą kiedyś mijałam ludzi walczących na tulipany. Mam na myśli oczywiście ułamane butelki, nie wiosenne kwiaty. Nie martwi mnie też ani otworzenie bardzo ekskluzywnej piekarni (stołujemy się w niej stale), ani (jako osoby spłacającej kredyt za mieszkanie) rosnące ceny mieszkań i wynajmu.
Gentryfikacja jest przeważająco biała, chociaż moja dzielnica jest tyglem multi-kulti i w ogóle symbolem lewicującej brytyjskiej klasy politycznej. Ba, moim MP jest były przywódca Labour Jeremy Corbyn. Obecny przywódca, Keir Starmer, mieszka zresztą w sąsiedniej dzielnicy, jakieś 20-30 minut spacerkiem z wózkiem. A moje najbliższe ulice w ogóle są mieszanką, od estate’ów po domy za kilka milionów. Jak cały Londyn.
Przechodnie bynajmniej nie są wyłącznie biali, a jednak wszyscy w mojej kawiarni są, w sąsiedniej też i obie są pełne. Nie, nie uważam, że to wspaniałe. W końcu ja też lewicuję. I nie jestem rasistką. Bez “ALE”.
Gentryfikacja sprawia, że modne lokale w Paryżu, Londynie, Gdańsku, Barcelonie, zaczynają wyglądać tak samo, podawać to samo, kosztować tak samo. Co jest i fajne i niefajne. W zależności od tego kim jesteś i jak się ze sobą danego dnia czujesz.
No, ale pozwoliłam sobie na dygresję.
Ładni ludzie mają na sobie niezobowiązujące ubrania. Ich nonszalancja jest wystudiowana. Nie wyglądają, jakby się starali, w końcu to sobota rano, a oni niefrasobliwie wyszli na spacer lub do kawiarni. Ale ich sportowe buty, T-shirty i grube oprawki są drogie. Wiem, bo sama mam takie buty. Ich fryzury są albo dziełem zdolnych fryzjerów, ścięte idealnie, lub też idealnie niedbałe, bo są zbyt cool, aby ich obchodziły. Kto by nie chciał być jednym z nich?
Bobasy wyjeżdżają w swoich designerskich wózkach z przypiętymi zabawkami Lamaze. Bugaboo, Thule, Babyzen. Mają owieczkowe, puchate wyściółki spacerówek i designerskie ubranka, albo, jeszcze lepiej, ubrania z drugiej ręki. Wciąż zastanawiam się, która opcja jest najbardziej cool wyznacznikiem, że jesteś cool.
W soboty do kawiarni chodzą również ładne, modne i zadbane psy. I bardzo dobrze wychowane. Lepiej niż moje dzieci. Dlatego moje dzieci chodzą do kawiarni w dni powszednie…Swoją drogą, czy to tylko moje wrażenie czy też moje dzieci są zawsze najbardziej niegrzecznymi w każdym lokalu? Chociaż pani w naszej kawiarni, do której chodzimy zawsze w piątki, twierdzi, że dziewczynki są ciche i grzeczne…
Ale, znów dygresja.
Kawiarnia zapełnia się stopniowo od 10.30. Po 11 ciężko już znaleźć miejsce. Chyba, że jest ciepło, to wtedy miejsc przy zewnętrznych stolikach nie ma już po 10. Albo przy otwartych oknach. Wszystko, co ma odrobinę przewiewu, znajduje się pod okupacją ładnych ludzi i ich wózków i rowerów. Jednocześnie robienie zdjęcia kawy w ich obecności wydaje się jakimś faux pas. Chociaż kawiarnie obliczone są na bycie fotogenicznymi. Organicznymi. Specjalistycznymi.
Dzisiaj znalazłam ostatnie miejsce o 9:42.
Ludzie, którzy nie są tacy modni mijają kawiarnie, nie patrząc nawet w ich stronę. Albo patrząc z uniesioną brwią.
Ile kaw wypada zamówić, żeby nie było głupio pracować w kawiarni?
Czy w ogóle trzeba pracować w kawiarni? Tym bardziej w sobotę? Być może to pytanie jest zasadne w kulcie zapierdolu, natomiast moje dzieci, od rana naprzemian kwilące, śmiejące się i rzucające się nawzajem o podłogę, uniemożliwiają mi skupienie się na odpowiedzi. Także pakuję mój sprzęt Apple i idę do kawiarni. W końcu Virginia Woolf pisała, że potrzeba własnego pokoju, żeby móc tworzyć. Kawiarnia to nawet więcej niż pokój…
Czasami w kawiarni jestem w stanie napisać tysiąc pięćset słów w półtorej godziny. Uznaję, że półtorej godziny pracy to przynajmniej jedna kawa i kawałek ciasta, czasem dwie kawy. Ale innym razem z trudem cisnę moje dziennie minimum pięciuset słów. Bo bardzo muszę do toalety, ale jest już po jedenastej i zaraz ktoś mi zajmie miejsce i nie mam siły na te emocje.
Tak, ten tekst jest pretensjonalny i ja jestem, przynajmniej część czasu, pretensjonalna. W mojej dzielnicy żyję w przywileju. Jem rogaliki, na które nie stać by mnie było na studiach. Chodzę do miejsc, na które nie stać wiele osób, które mieszkają choćby w budynkach kilkadziesiąt metrów dalej.
Jaki z tego wniosek?
Nie wiem. Ten świat, ten kraj, to miasto, każdy człowiek, pełen jest sprzeczności, kontrastów, niesprawiedliwości.
Kiedy piszę ten tekst w sobotę rano, w kawiarni w mojej londyńskiej dzielnicy, jest mi jednocześnie fajnie i niefajnie.
To wszystko nie jest moją winą. Spisałam tylko swoje impresje z sobotniego wyjścia do kawiarni. Przecież od lat marzyłam, żeby być pisarką, tworzącą wiekopomne dzieła we francuskiej, londyńskiej, nowojorskiej kawiarence…
A tymczasem piszę tekst na bloga i opowiadanie o kosmosie i potworach.
The joke’s on me.