Gdybym miała wybrać ulubiony środek transportu, z pewnością byłby to pociąg.
Nie lubię latać samolotem. Doceniam szybkość i piękne widoki, ale każda turbulencja powoduje, że zmawiam szeptem “Ojcze Nasz”, dopóki nie przestanie trząść. Mam też swoją Pieśń na Wznoszenie (“Pan jest mocą swojego ludu, pieśnią moją jest Pan, moja tarcza i moja moc, On jest mym Bogiem, nie jestem sam, w Nim moja siła nie jestem sam”). Tak, zdarza się, że przez większość lotu się modlę. A jestem agnostyczką.
Kiedyś wymiotowałam na 24h przed lotem. Niejeden raz wymiotowałam na lotnisku. Raz na parkingu przed lotniskiem. Płakałam podczas lotu. Wymiotowałam podczas lotu w toalecie. Jedna z moich Czytelniczek jest stewardessą i leciała ze mną kilka razy. Przyznała, że rzeczywiście, nie przesadzałam pisząc, że się boję. I podawała wino. Jeśli jeszcze tu jesteś, serdecznie pozdrawiam i dziękuję! Loty z Tobą były jednymi z najprzyjemniejszych, a może raczej najmniej strasznych.
Dzięki terapii, lekom, alkoholowi i dzieciom (w różnych konfiguracjach) jest teraz lepiej, ale nigdy nie będę fanką lotnictwa.
Nie to co kolei. Zawsze lubiłam pociągi, ale odkąd mieszkam w Wielkiej Brytanii, kocham je całym sercem. Pociąg to majestatyczna bestia z kulturą i tradycją. Uwielbiam zawieszenie jakim jest podróż pociągiem. Czuję się w nim bezpiecznie. Jak w mięciutkim kokonie.
Przez około dwa lata spędziłam w nich sporo czasu. Mój mąż, ówcześnie chłopak, skończył studia rok wcześniej niż ja i nie robił od razu studiów magisterskich, poszedł do pracy w zawodzie (inżyniera oprogramowania). Przez ten czas jeździliśmy do siebie, kursując między Szkocją i południową Anglią. Cztery i pół godziny podróży. Tak, uciążliwe, ale jednocześnie wspominam ten czas z wielką nostalgią. Cztery i pół godziny ciszy, zadumy, wyglądania przez okno i marzenia na jawie.
Kiedy przeprowadziłam się do Surrey, kolej była sposobem na dostanie się codziennie do pracy, ale przede wszystkim w weekendy udawało się wyrwać z okropnego dla mnie Woking i była przepustką do Londynu. Lub chociaż ładniejszych okolic jak Guildford.
Kiedy mieszkałam już w Londynie, sporo czasu spędzałam w każdym tygodniu na spotkaniach z klientami. Wielu z nich usianych było po kraju. Podróżowałam sporo, do dużych miast i dziwnych małych miasteczek, chociaż zwykle spędzałam na miejscu nie więcej niż kilka godzin, w przypadku targów i konferencji noc lub dwie. Dobrze poznałam zatem dworce kolejowe i ich okolice, wyrabiając sobie mocne preferencje.
Tak, mam swoje ulubione stacje:
– King’s Cross – bo stąd jeździłam na najfajniejsze delegacje.
– St Pancras – bo stąd jeździłam na fajne wakacje, nad morze i do Paryża, tu piłam szampana w dworcowym barze i poza tym to piękny budynek z przyjemnymi sklepami.
– Waterloo – tutaj przyjeżdżałam z Woking do Londynu, robiła na mnie wrażenie na tyle, że użyłam jej do kluczowej sceny w powieści
Mam stacje, z którymi łączą mnie jakieś emocje, chociaż wiem, że mają mnóstwo wad:
– Euston – tutaj przyjeżdżałam ze Szkocji, to była moja brama na Londyn i do miłości
– Clapham Junction – what happens at Clapham Junction, stays at Clapham Junction…
Są też stacje, wobec których nie czuję nic. Przoduje tu London Bridge, Liverpool Street też nie grzeje. I stacje, których szczerze, z całego serca nienawidzę. Tak, mam na myśli Paddington. Marylebone jest na cenzurowanym. A to tylko Londyn! Stacje całego kraju mogłabym umieścić w tych kategoriach. Oczywiście kochane Glasgow Central i koszmarna Glasgow Queen Street. Edinburgh Waverley i Haymarket, Bristol Temple Meads, Birmingham New Street, Birmingham International, York, Durham, Portsmouth, Folkestone…I wiele, wiele innych. Marzy mi się wciąż kanał na YouTube, w którym oceniam przynajmniej londyńskie dworce, ale najchętniej rozwinęłabym go na całe Zjednoczone Królestwo.
Uwielbiam ten stan zawieszenia, kiedy niby istniejesz, ale masz ograniczone pole działania. Uwielbiam pisać w pociągu, mogę zupełnie zamknąć się we własnym świecie bez żadnych rozpraszaczy.
Ale równie mocno lubię po prostu wyglądać przez okno i obserwować przemykający szybko krajobraz. Wyobrażać sobie bycie w tych miejscach, wyobrażać sobie kto mieszka w mijanych domach, posiadłościach. Zastanawiam się co myśli kierowca mijanego traktora. Planuję wycieczki, które nigdy się nie odbędą. Wyobrażam sobie spacery pośrodku widzianego z pociągu niczego. Tak, wyprawa pociągiem to festiwal wyobraźni. Dlatego najprzyjemniej jeździ się nimi samotnie. Cudowny me time.
Są punkty na mapie, gdzie na wyglądającego przez okno pociągu pasażera czekają niespodzianki piękne niczym jajka faberge. Widoki będące scenkami wysadzanymi klejnotami. Pierwsze, które przychodzą mi do głowy? Widok na Durham przy podjeździe na stację. Widoki na Bath. Położone po dwóch stronach rzeki przeurocze Knaresborough może być jednym z najśliczniejszych widoków Wielkiej Brytanii.
Brytyjskie pociągi są drogie, ale adekwatnie miłe. Ze stosunkowo czystymi toaletami, w których najczęściej jest papier. Z opóźnieniami, na które Brytyjczycy psioczą i uważają je za RIDICULOUS, ale nieporównywalnymi w ogóle do PKP. Łatwo je lubić. Ale to nie tak, że zwiastunów miłości do pociągów nie czułam jeszcze w Polsce. Wielogodzinne wyprawy na kolonie w specjalnie wynajętym przez organizatorów wagonie były jednocześnie straszne i ekscytujące. Być wrzuconym w przedział z zupełnie nieznajomymi dzieciakami, z którymi już po chwili miało się jakąś nic porozumienia, to była esencja dzieciństwa.
Odwiedziny w Pucku, połączonego z Gdańskiem wyjątkowo uciążliwie i z wieloma przesiadkami, po to tylko, żeby zobaczyć Ella przebywającego jako instruktora na obozie żeglarski na około godzinę i wracać z powrotem…to było zupełnie bez sensu. Ale widok tych pól, rzepaku i maków oraz czytanie Victoria Hugo, to zostanie ze mną na zawsze. Nie wspominając już o pociągach w Ukrainie, które należą do najlepszych wspomnień całego mojego życia.
Pociąg ma w sobie swobodę i prostotę, której nie zapewnia samolot. Specyficzną i romantyczną wolność. Możesz wsiąść do pociągu byle jakiego, nie dbać o bagaż, nie dbać o bilet. Bez przechodzenia przez bramki wykrywania metali i kontrolę bezpieczeństwa. I zawsze możesz zmienić zdanie, wysiąść na najbliższej stacji i przerwać podróż, albo zupełnie zmienić jej kierunek. Podróż samochodem też może być romantyczna, ale jechać pociągiem to jak wejść do morze i dać się ponieść pewnej fali. Nie musisz myśleć, podejmować decyzji, po prostu płyniesz.
Cieszę się, że nie muszę już dojeżdżać do ukochanej osoby prawie siedmiuset kilometrów. Nie chciałabym wrócić do kilku podróży pociągiem w tygodniu i prób zamykania kontraktów przez maila między jedną a drugą stacją. Ale brakuje mi w życiu wypraw pociągiem.
Coś trzeba będzie z tym zrobić.
Zdjęcia Paulina Tran