Zawsze wydawało mi się, że nienawidzę rutyny. Na studiach cierpiałam musząc chodzić na uczelnię tą samą drogą, a w dni, kiedy jeździłam do pracy, dobijała mnie ta sama droga z pociągu do mieszkania. Te same stacje, te same chodniki, bardzo mnie to dołowało. Pamiętam fizyczne uczucie obmierzłości i niechęci gdy wychodziłam z domu. Podejrzewam, że prawdziwą przyczyną były inne problemy z głową, które wtedy mi się rozwinęły (w tym samym czasie zdarzały się dni, że nie mogłam wyjść z łóżka…), ale na długie lata wbiłam sobie do głowy, że jestem wolnym ptakiem, który nie cierpi regularności, powtarzalności, bo to nudne i niekreatywne.
Potem rodzą się dzieci i wolny ptak staje się kurą domową, a w najlepszym razie tuczoną gęsią i tyle po fruwaniu. Oczywiście, żartuję. Dzieci w znakomitej większości lubią rutynę i są dzięki rutynie łatwiejsze do codziennego ogarniania. Nie twierdzę, że wszystkie, ale większość. I kiedy stajesz przed koniecznością zorganizowania życia, by dało się po prostu żyć i przetrwać kolejne dni, okazuje się nagle, że ta rutyna, paradoksalnie, daje dużo przestrzeni. Gdy znajdzie się dla nich miejsce w rozkładzie, nagle można robić rzeczy, na które nigdy nie było czasu. Może dalej nie lubię, kiedy krajobraz mi się nuży, ale po latach odpowiednio ułożone rutyny sprawiają, że o wiele bardziej cieszę się życiem.
Niektóre nawyki i codzienne punkty programu są sprawami najbanalniejszymi, inne wyciągają nieco ze strefy komfortu. Moją rutyną są ćwiczenia. Joga. Mniej więcej stałe pory posiłków. Stała ilość przyjmowanych kalorii. Podobne do siebie dni, kiedy opiekuję się sama obiema córkami (wyjście do biblioteki lub parku, wspólny lunch, drzemki, itd). Pisanie. To nie tak, że nie da się modyfikować planu, poprzesuwać aktywności, zrezygnować z czegoś albo wsadzić dodatkowy punkt. Da się. Jeśli jest potrzeba. A czasem się nie da, bo są priorytety. Mogę jednego dnia nie pisać i zobaczyć się ze znajomymi. Ba, w każdym tygodniu człowiek powinien znaleźć chwilę dla interakcji z ludźmi. Ale nie mogę przez pięć dni rezygnować ze swojego priorytetu.
Jestem pod wielkim wrażeniem tego, że wróciłam z wakacji u mamy (z małymi przerwami na teściową)…lżejsza. Jedząc domowe obiadki, lody, ciasta, torty. I nie jestem właściwie na żadnej diecie, poza tym, że mam MNIEJ WIĘCEJ ustalone, ile kalorii mam spożywać i jakie makro. Ale to mniej więcej. Jestem pod wielkim wrażeniem, że kiedy przykładam się do 400 słów dziennie, powstają w końcu moje dwa opowiadania i wpada pomysł na kolejne. Mam zapas tekstów na bloga, a nawet jak danego dnia nie mam niczego gotowego, to kończę jeden z kilkunastu zaczętych tekstów. Nie czekając na natchnienie. Siadam i piszę. Kiedykolwiek mam problem z zabraniem się za coś, próbuję włączyć tę czynność do codzienności. Nienawidziłam wielkich sprzątań raz na tydzień-dwa. Ale sprzątanie dwadzieścia minut dziennie w wiele dni da się ogarnąć. Zwłaszcza, że podczas sprzątania spala się kalorie, mój Fitbit dodaje mi aktywnych minut, czysty zysk. Dosłownie i w przenośni
Wciąż zdarzają się dni, kiedy czuję brak ochoty na cokolwiek, a na myśl o robieniu “tego co zwykle” robi mi się gorzej. Wtedy zawsze pomaga zmiana otoczenia albo chwilowe przerwanie tego co nie służy. Albo po prostu sen. Jeśli trzeba, to nie dyskutuję z tą potrzebą. Jeśli mam dość pisania w tej samej kawiarni albo chodzenia do tych samych sklepów, wystarczy pojechać do innej dzielnicy. I już mój mózg zaczyna pracować na wyższych obrotach. Czasami wystarczy mi wyrwać dzień ze zwyczajowych planów i zrobić coś, czego na co dzień nie robię, żeby poczuć się świetnie.
Wszelkie mechanizmy, plany i rutyny mają służyć nam, nie my im.
Kiedyś moje życie było zupełnym chaosem, chociaż mimo tego jakoś sobie w nim radziłam. Czasem lepiej, czasem gorzej. Ale tylko krowa nie zmienia zdania i nie mam ochoty, żeby wszystko było jak dawniej. Nie chce mi się już z tym chaosem mocować. Bo mam nowy, a nawet dwa nowe, krzyczące i szybko biegające. To pewnie też kwestia dojrzewania, kiedy człowiek po prostu zaczyna lgnąć do uspokojenia pewnych aspektów życia. A dzięki rutynie mój chaos, bo cała jestem w dużym stopniu chaosem, da się jakoś kontrolować.
Regularnie czytałam narzekania osób, które nie mogą zabrać się za pisanie, dlatego zachęciłam do wyzwania 400 słów dziennie. Bo wiem, że działa. A codzienne oznaczenia w stories na instagramie pokazują mi, że u Was też się sprawdza. Dlatego napisałam ten tekst, mając w głowie siebie sprzed dziesięciu lat, którą wszystko przerastało, która nie umiała zabrać się za wiele rzeczy, wśród nich za takie, na których najbardziej zależało. Nie wszystko jest kwestią organizacji, ale trochę organizacji i rutyny w życiu może pomóc sporo ustawić oraz sporo osiągnąć, niezależnie czy piszesz doktorat, wychowujesz dzieci czy sadzisz kwiaty. I paradoksalnie, dać dużo wolności. Bo kiedy zrobisz to co”musisz” i to co chcesz, to wciąż jest czas na seriale. Tylko, że nie są już prokrastynacją, a odpoczynkiem.
Marto sprzed dziesięciu lat, przemyśl to sobie. Obiecuję, że będzie trochę łatwiej. Całuję i pozdrawiam.