Dopadła mnie tej jesieni chandra. Dopadła i trzyma dość mocno.
Wiecie, jak to jest. Czasem łażę po domu szurając nogami i marudzę, że mi smutno. Czasem legnę na kanapie i nie mam na nic siły ani ochoty. Najlepiej leżałoby się z książką albo serialem, żeby wszyscy dali święty spokój. Kiedy pada deszcz i dni zlewają się w jeden wielki ciąg męczących wieczorów, kiedy ciężko naprodukować sobie na słońcu witaminę D, świat jest trochę brzydszy. Nie czuć jeszcze radosnej, nawet jeśli kiczowatej, atmosfery świąt, a lato jest już odległym wspomnieniem. Ogólnie jest marnie.
Ostatnimi dniami, a może nawet tygodniami, sama też czuję się brzydsza i marna. Nie jestem zadowolona z tego jak wyglądam. Źle wychodzę na zdjęciach. Nie podobają mi się włosy, cera, widzę jedną zmarszczkę, a makijaż sprawia, że wyglądam starzej. Chociaż ćwiczę i ograniczam kalorie, wciąż mam brzuch, który mnie nie zadowala. To się nie zmienia od lat. Mam piersi, którym daleko do wielkiej urody. To też się nie zmienia od czasu ciąż.
A jednak, w tym wszystkim czuję, że mam wielkie szczęście. Bo w całym rozmemłaniu, marudzeniu i chandrowaniu, czuję się…zdrowa.
Jakie to wspaniałe, gdy gnębi chandra, a nie depresja.
Bo na chandrę pomaga mi to leżenie na kanapie z książką. A następnego dnia aktywność fizyczna albo przytulanie się z mężem. Bo wiem, że mi smutno z zimna i ciemności, że słaby sen i zmęczenie robią swoje. I nie przejmuję się, że moje życie jest marne, że całościowo nie ma sensu, niczego nie osiągnęłam i marnuję przestrzeń.
Nie chcę nie istnieć.
Wręcz przeciwnie. Bardzo chcę istnieć. Chcę zrobić dla siebie coś miłego, coś przyjemnego. Chcę poczuć się lepiej i jak najbardziej czuję się osobą decyzyjną w kwestiach mojego samopoczucia. Mam siłę, żeby w ogóle chciało się chcieć. Mam narzędzia, żeby się opiekować sobą, swoim nastrojem i innymi osobami. A czasem nie mam i to też jest w porządku. Są dni na aktywność i dni na leżakowanie. Cokolwiek w danym momencie pomoże przetrwać listopad, trafia do mojego arsenału. Bo wiem, że listopad kiedyś się skończy.
Czy łatwo pomylić chandrę z depresją?
Od jakiegoś czasu się nad tym zastanawiam. Dla mnie – nie tak łatwo. Już nie. Ale moje pierwsze skierowanie na wizytę u psychologa dostałam dwanaście lat temu. Po przynajmniej dwunastu latach obcowania z depresją, mam sporą świadomość własnych stanów. Kiedy nie ma się jeszcze doświadczenia i znajomości siebie, ani narzędzi do walki z depresją, być może łatwiej wmawiać sobie, że to nic, że to tylko chandra?
Chandra jest odświeżającym stanem, bo czuję nadzieję.
Minie sama. Nie ma potrzeby iść z nią do lekarza. Pomogą na nią herbatki, znajomi, czekolada i wzięcie się w garść. Na depresję – nie. Depresję się leczy, a nie czeka, aż przejdzie.
Jeśli jest Ci smutno gdy zimno i pada, można usprawiedliwiać zły nastrój. To ludzkie i normalne. Jeśli jest Ci smutno niezależnie od okoliczności, czy słońce, czy deszcz, czy masz miłe plany na wakacje czy jesteś zakochana, zaczęłabym się zastanawiać. Jeśli nie tylko Ci smutno, ale dodatkowo myślisz o zrobieniu sobie krzywdy lub pragniesz nie istnieć, zaczęłabym się mocno martwić. I nie czekałabym, żeby sobie pomóc.
Po tym, jak pomogłam sobie z depresją, obecnie pławię się w chandrze. Bo smutek i zatrzymanie też mają swoją wartość. Umieranie (przyrody!), gnicie, rozkład i czekanie na odrodzenie – to wszystko ma w sobie piękno. Pozwolenie sobie na podążanie za organizmem – również. Ale jeśli czujesz, że to nie jest po prostu rytm pór roku, tylko Twój stały stan, nie polegaj na przytulaniu i czekoladzie. Jeśli się martwisz, to nie czekaj aż minie. W najgorszym wypadku okaże się, że to chandra. A jeśli okaże się inaczej, będziesz krok bliżej do zdrowia.
Zdjecia Paulina Tran