Tak jak nie lubię samej idei must-have w modzie, życiu czy gdziekolwiek (no, może poza must-have nadmuchiwanej kamizelki podczas wodowania samolotu, must-have gaśnicy w zakładzie pracy itd), tak samo nie znoszę tych wszystkich mądrych zasad dobrego ubioru. Wiecie, tych, które głoszą, że nie nosimy skarpetek do sandałów, że kwiatek nie pasuje do kożucha, że torebkę dobieramy pod kolor butów, albo że zimą nosimy inne ubrania niż latem, a na koniec sezonu pakujemy swetry do kartonów do schowania na tyle szafy. I wiele więcej.
Powiedzmy sobie szczerze, zasady te pielęgnowane i powtarzane są najczęściej przez osoby, których styl nie rzuca na kolana. Nie słyszałam jeszcze, żeby któraś z It Girlsów czy innych ikon mody próbowała poskramiać w innych kreatywność i chęć eksperymentowania. Moda najciekawsza jest wtedy, gdy przełamuje nasze oczekiwania. Jak w kolekcji Prady z 2008 roku, gdzie pojawiły się wróżki i skarpety w sandałach, a atłas łączony był z wełną. Jestem pewna, że będziecie w stanie wskazać wiele podobnych przypadków, kiedy zasady dobrego ubierania się są nie tylko złamane, ale wręcz podeptane, oplute i ciśnięte do rowu, a jednak całość wygląda rewelacyjnie.
Dzisiaj w trzydziestostopniowym upale mam na sobie te same buty i kapelusz, które nosiłam w styczniu, na dodatek połączone z majtkami w kropki, w dodatku wszystko czarne. I czuję się cudownie. Zasady są po to, żeby je łamać.
Photos by Ura and me