Od razu przechodzę do konkretów…
Najważniejszy nius roku
Premiera mojej książki “Elfy Londynu” będzie mieć miejsce 8 marca. Jest już dostępna w przedsprzedaży na stronie Empiku. Tak, będzie ebook i będzie audiobook.
Okładka jest piękna i prezentuje się następująco:
Tak, Arianrhod przypomina Keirę. Tak, nosi płaszcz jak ja. Sporo postaci nosi, bo uwielbiam prochowce 😀
Dostałam od Was tyle wspaniałych wiadomości, że powinno mi starczyć do końca życia. Dziękuję, że jesteście.
Jeszcze bardziej dziękuję, że znalazłam się w TOP10 sprzedaży w Empiku w kategorii Fantastyka i Horror. Kilka miejsc za Sapkowskim. W TOP 3 nawet! Marzenia się spełniają.
Drugi nius roku
Moja młodsza córka przespała już kilka nocy. Nie z rzędu i raczej ciężko przewidzieć kiedy to się stanie, a kiedy nie, ale miało to miejsce. Jest zatem nadzieja, że nie będzie się budzić do końca życia i może nawet kiedyś wyjdzie z naszego łóżka.
Nie żeby jej siostra nie spała całej nocy we własnym łóżku jak miała 15 miesięcy…No i jest karmiona piersią raz dziennie. Widzę światełko w tunelu.
Jednym z największych dylematów miesiąca było dla mnie wybranie siłowni. Konkurencja w największej metropolii Europy zachodniej jest spora. Czy wybrać siłownię 10 czy 7 minut ode mnie? Czy może wybrać gorszą z lepszymi zajęciami czy lepszą z gorszymi i kupić karnet na lepsze zajęcia? Może kierować się ceną? Nie, niestety wszystkie ze sobą konkurują i mają identyczną ofertę…Z jednej strony – wspaniale, że jest tyle siłowni i nasze pokolenie (oraz to młodsze) aktywnie dba o zdrowie. Z drugiej – kapitalizm zrobił z siłowniami to samo co z modą i serialami. Badumts. Tak. To wina kapitalizmu :>
W temacie kapitalizmu i mody, jestem dumna, że nie uległam wszechobecnym przecenom. W przeszłości w okresie styczniowym przychodziłaby do mnie paczka za paczką, a potem odsyłałbym tonę ubrań. Tymczasem zamówiłam jedną paczkę i były w niej rzeczy…dla dzieci. Plus sportowy stanik i piżama dla mnie. Nie jest to może zupełne odcięcie się od nałogu, ale w ramach nieco zapomnianego już odwyku, nie jest źle.
A potem nadrobiłam zakupami bez przecen…The joke’s on me.
Brokatowy bal
Kilka miesięcy temu Magda prowadząca profil Bzdurnie wpadła na pomysł zrobienia balu karnawałowego.
I już rozumiem skąd w ogóle czas karnawału w styczniu. W ponurym momencie roku, kiedy wciąż jest ciemno i zimno, ale nie można już się cieszyć na nadchodzące Święta, zabawa z ludźmi ładuje pozytywną energią. Sama miałam banana cały następny dzień, mimo lekkiego bólu głowy po prosecco.
Kulturalnie
Tate Britain: Postanowiłam wyjść z moim membershipem poza Tate Modern i moją strefę komfortu.
Ostatnio byłam w Tate Britain z ośmiotygodniową Ioną na wystawie Edwarda Burnesa-Jonesa. A wcześniej byłam tak…całe lata wcześniej. Przyznam, że nie pamiętałam skończonego piękna ich głównej kolekcji. Idę sobie i nagle staję przed obrazem, który kształtował od lat moją estetykę. Tak, Lady of Shalott. I tak dalej, i tak dalej.
Tate Modern mnie inspiruje i prowokuje do myślenia, ale Tate Britain po prostu zachwyca.
Zakładam, że zacznę być tu częstszym gościem.
Książki
Zły Król: Kontynuacja przygód Jude Duarte w krainie Elfów. O wiele bardziej emocjonująca niż pierwsza część, która była przecież przyjemna.
Wciągnęłam się na tyle, że od razu po skończeniu jednego ebooka, otworzyłam kolejną część, “Królowa Niczego”.
Królowa Niczego: No wciągnęło mnie jak zepsuta toaleta. I cieszę się, że nie muszę jeszcze opuszczać tego świata, tylko będę sobie czytać kolejne opowieści. “Zły Król” jest dla mnie jak “Imperium Kontratakuje”, najlepszą częścią trylogii, bo najwięcej w nim napięcia. “Królowa Niczego” rozwiązuje konflikty, ma kilka momentów, na które na pewno każda fanka Jude i Cardana czeka, jest w porządku zakończeniem, ale “Zły Król” najlepszy.
Spare: Właśnie skończyłam. Odcinek podcastu w poniedziałek. Będzie też tekst na blogu.
Seriale i filmy
Happy Valley: Najnowszy i ostatni trzeci sezon powraca, sześć lat po poprzednim.
To była produkcja, przez którą zostałam fanką Jamesa Nortona. Ośmielę się stwierdzić, że w żadnej innej nie zagrał nigdy równie dobrze.
Nie do końca umiem określić fenomen tego serialu. Jest cudownie dobry, ale jednocześnie taki mały w swojej tematyce, kameralny, prawie intymny. Może to aktorstwo Sarah Lancashire i Nortona, może scenariusz, ale rzeczy mniej okrutne niż w innych produkcjach po prostu, wybaczcie określenie, ryją mi banię. Już nie kocham się w aktorze jako fan girl, a po obejrzeniu odcinka pół nocy śnił mi się grany przez niego przemocowy bohater, który ucieka z więzienia i chce ze mną (przemocowej) relacji. A ja próbuję uciec.
Maria Antonina: Nie kupił mnie ten serial. Pewnie jestem rozpuszczona mistrzowskim “Versailles”. Po 1,5 odcinka uznałam, że siedzenie na kanapie i patrzenie na niego nie daje mi przyjemności i nie wnosi niczego nowego do mojego życia. Ot, poprawna produkcja.
Być może rozkręca się od któregoś odcinka, ale nie mam w sobie energii na czekanie.
Update: Oglądam sobie do śniadania albo przed snem. Jest…po prostu ok. Porzucam go czasem na wiele dni, a potem wracam na pół odcinka.
Our Flag Means Death: Włączyłam, bo w pewnym momencie cała moja bańka zachwycała się tą produkcją.
Bogaty XVIII-wieczny właściciel ziemski Stede Bonnet spełnia marzenie i zostaje piratem. Ma jednak styl bycia paniczyka, co sprawia na morzu pewien problem, zwłaszcza gdy załoga przyzwyczajona jest do bycia pomiataną, a nie do rozmów o uczuciach.
Czy mnie zachwyca – nie. Ale jest przyjemny i miły, jak kocyk. I to jakaś świeżość. Nie będę chodzić w koszulce “Our Flag Means Death”, ale następny sezon na pewno obejrzę.
Everything, Everywhere, All At Once: Coś jakby Matrix. Tyle, że zamiast uroczego hakera, istnienie innych rzeczywistości odkrywa prowadząca pralnię Chinka w średnim wieku, podczas audytu swojego biznesu przez urząd skarbowy.
Potem jest tylko dziwniej. Walka na śmierć i życie z urzędniczką, przełączanie się między wymiarami, dużo odjechanych kreacji i zabawek erotycznych użytych jako broń. A jednocześnie to historia o relacjach rodzinnych i życiowych wyborach.
Dawno nie widziałam czegoś równie świeżego. Czuć w tej produkcji radość. A ja, oglądając ją, bawiłam się przednio, bo nie wiedziałam czego mogę się spodziewać. Po wielu latach bycia widzką, a dodatkowo studiowania filmoznawstwa, najbardziej nie znoszę przewidywalności.
Medieval: Najdroższy w historii czeski film o bohaterze wojen husyckich Janie Zizce. Możecie kojarzyć popkulturowo postać, jeśli byliście fanami husyckiej trylogii Sapkowskiego.
To film dziwny. W zasadzie niezbyt dobry. Choć z dobrą obsadą. Jest w nim scena, która nawet mnie, wielbicielce śmierci i krwi na ekranie, sprawiła dużą nieprzyjemność.
Ogólnie warto obejrzeć jako ciekawostkę.
The Rig: Dzień jak co dzień na platformie wiertniczej na Morzu Północnym, aż tu nagle…BADUMTS.
Jest to thriller/horror z motywami ochrony środowiska.
Niemniej, co by nie powiedzieć o jakości produkcji, to ma jedną wielką zaletę – większość postaci mówi ze szkockim akcentem. Niektóre nawet z prawdziwym. Ponieważ to mój najukochańszy akcent na świecie, pławię się.
Taka ciekawostka, w jakimś plebiscycie uznano szkocki akcent za najmniej seksowny na świecie. Nie wiem kto w nim głosował. Mnie na widok kiltu i na dźwięk szkockiego akcentu robi się gorąco.
Glass Onion: Kolejny film w klimacie i “uniwersum” Knives Out, chociaż nie trzeba oglądać ich obu, żeby wiedzieć o co chodzi. Ot, stara tradycja kryminałów połączonych postacią detektywa rozwiązującego zagadkę zbrodni.
Tym razem trafia na luksusową prywatną wyspę, gdzie genialny milioner zaprasza na weekend swoich znajomych w celu rozwiązania kryminalnej gry. A tymczasem wydarza się prawdziwa zbrodnia…Fajny jest motyw technologicznego milionera i “disruptorów”, którzy zmieniają rzeczywistość, ale poza tym opowieść znana.
Część internetu twierdziła, że jest w porządku. Część – że jest beznadziejny. Samo to rozniecało ciekawość. Ja uważam, że jest w porządku, choć bez rewelacji. Ot, na obejrzenie podczas piżama party z koleżankami.
The Menu: Ktoś znajomy na Facebooku polecał przed seansem nie oglądać trailera ani nie czytać o czym jest film. I tak zrobiłam. Zakładałam, że jest o restauracji i będzie strasznie. Tak, jest o grupie klientów luksusowej restauracji genialnego szefa kuchni. I jest to thriller. Więcej spoilować nie będę, bo rzeczywiście lepiej wiedzieć mniej niż więcej.
I teraz wrażenia. Jest to film formalnie dobry, ale…nie bardzo mi coś dał ten seans. Oglądałam go z przyjaciółką i po seansie miałyśmy dla niego takie wzruszenie ramion. A na następy dzień rano uznałyśmy go za nie do końca dorobiony i niepotrzebny. I rozumiem, że to koncept, ale mnie przeszkadza brak wyjaśnienia motywacji obsługi restauracji, bo tego nie ogarniam.
Można, ale bardziej dla efektu “WTF”.
Filmy z dziećmi
Zaplątani: W ciągu ostatniego tygodnia widziałam ten film około sześciu razy. W ciągu ostatniego miesiąca…Nawet nie chcę liczyć. Ta liczba mnie przeraża. Mimo to wolę “Zaplątanych” od innych “Małych Syrenek”, które wpieniają mnie już za drugim razem. Zakładam, że musi to być kwestia czasów, w jakich powstały.
Król Lew: Chociaż scena otwierająca film weszła gładko, to po jakimś czasie starsza córka zaczęła trząść się ze strachu. Ell uznał, że nie jest gotowy na pokazanie jej śmierci Mufasy i tak oto wyłączyliśmy “Króla Lwa” i włączyliśmy…tak, zgadliście. “Zaplątanych”.
Brave: Myślałam, że może inna dzielna dziewczynka podbije serce Iony. Niestety, niedźwiedź był zbyt straszny i się zraziła, po 15 minutach kazała wyłączyć. I włączyć “Zaplątanych”.
Frozen: Jak nie oglądamy zaplątanych, to oglądamy to.
Blogowo
Przedstawiłam Ci Twoje potencjalne postanowienie noworoczne.
Podzieliłam się swoim.
Sceny rodzinne miały już swoją dziewiątą odsłonę.
Wskazywałam cienie dwujęzyczności.
Dzieliłam się praktycznymi wskazówkami odnośnie pisania.
Myślałam o procesie wydawniczym.
Marudziłam na masową produkcję seriali.
Komponowałam przykazania człowieka szczęśliwego.
Wyznawałam porażki.
Recenzowałam Andora.
Podcast
Wróciłam z podcastem i podsumowałam co działo się w przerwie od nadawania.
Nagrałam odcinek przybliżający temat brytyjskiej prasy.
Czytałam wiersz Roberta Burnsa po angielsku i wyjaśniałam związki samorządności Szkocji z prawami osób trans.
Piszę miesięcznik na bieżąco, kiedy dzieją się dane wydarzenia, kiedy oglądam filmy i czytam. Bo potem zbierało się tego tyle, że nie byłam w stanie ogarnąć podsumuwującego tekstu. Ale już w połowie miesiąca, kiedy piszę te słowa, tekst ma prawie 1000 słów…To chyba dobrze. Albo mam jakieś życie, albo przynajmniej umiem lać wodę…
PS Zdjęcie w nagłówku Ewa Kara.