Napisałam rano 185 słów. A potem nic już mi nie przychodziło do głowy. Więc odłożyłam komputer i poszłam żyć życie. Do wieczora być może przeżyję coś wartego 315 słów.
A może nie. Może włączę serial. Może pójdę na wino. Może z kimś porozmawiam albo wręcz przeciwnie, wezmę ciepłą kąpiel z książką. Lub po prostu pójdę spać. Sen to zawsze dobry pomysł.
Tak się czasem zdarza. Życie jest niezbędne do pisania, bo o czym by tu pisać, jeśli niczego się nie przeżywa. Najgłupsze, najbanalniejsze codzienne sprawy można przekształcić w dobry tekst. Sama przekształcałam w teksty chociażby zebrania działu w pracy. Albo wymiotowanie z nerwów w lotniskowej toalecie. Bo relacje między ludźmi zamkniętymi na małej przestrzeni oraz stres to wartości ogólnoludzkie, przeżywane od zarania dziejów. Różni się tylko sceneria.
Magia wspaniałych opowieści kryje się w małych scenkach życia codziennego. Może w sposobie, w jaki światło pada przez liście w lesie. Może w tym jak starsza kobieta trzyma w dłoniach filiżankę kawy. Może w szepcie pary w nocnym autobusie. W tych zwykłych scenkach znajdują się ziarna, które mogą wykiełkować w coś naprawdę niezwykłego. Stąd ruch i opuszczanie własnego biurka przynosi mnóstwo pomysłów. Więcej, niż rozmyślanie “o czym by tu pisać”.
Czasami żeby coś osiągnąć trzeba siąść na dupie i pracować. Poświęcić dla wyższego celu wyjścia na kawę, piwo i randki, zapomnieć o śnie i relaksie. Klucz tkwi w słowie “czasami”.
All work and no play makes Jack a dull boy.
Widziałyście co się stało w “Lśnieniu”.
Innym razem, zwłaszcza w twórczych działaniach, trzeba poświęcić rutynę i czas pracy, to cudowne uczucie wykonanej roboty, żeby iść na kawę, piwo i randki, obcować z ludźmi i zbierać doświadczenia. Albo żeby spać i śnić. Miałam kiedyś całego bloga poświęconego snom. Prowadziłam go z kilkoma znajomymi. Kochałam go bardzo. Moje jedyne w pełni skończone opowiadanie powstało na podstawie snu.
Pisanie to falowanie
Jest tak, że robi się z biegiem czasu coraz łatwiejsze. I nie wierzę w siedzenie i czekanie na wenę. Jednak co jakiś czas źródełko podsycha. Z jakiegoś powodu robi się ciężej. A potem mija i znowu jest łatwiej. A potem znowu nie. To naturalne.
Po kilku tygodniach, kiedy słowa same pchały mi się na klawiaturę, wpadłam w pewien marazm. Dalej piszę moje 500 słów dziennie, ale większą część z siebie wyduszam. I to jest zupełnie typowe. Nie można oczekiwać liniowego wzrostu formy bez żadnych potknięć po drodze.
Może nawet reguła na kształt trójpolówki ma zastosowanie i w kreatywności. Może warto raz na kilka dni wcisnąć pauzę, żeby trochę odsapnąć, a nawet się dekadencko lenić.
Ale gdyby nie pisała codziennie lub prawie codziennie, nie wiem kiedy bym wróciła. Nie wiem ile czekałabym na wenę. Może nie piszę niczego składnego, ale tutaj zaczęłam scenę książki, tam jakiś esej, toczę się do przodu.
I to toczenie się jest najważniejsze.
Oczywiście, jest różnica między prawdziwym pisaniem, a mówieniem o pisaniu czy marzeniem o pisaniu. I jeszcze między byciem pisarką (lub autorką, lub nawet po prostu osobą piszącą) i stylem życia pisarki.
Ale to już całkiem inna opowieść…
Zdjęcie Roksana Kalisz