Poród to dopiero początek.
Niemowlęctwo może wytarzać i dobić, ale przynajmniej wiemy, że potrzeby są skromne i podstawowe. Jeść, pić, spać, przytulać, przewijać, przytulać, jeść, przytulać jeszcze więcej. I mniej więcej jest dobrze. Nawet jeśli bywa źle, koniec końców wiadomo co robić.
A potem przychodzi świadomość, słowa, wysublimowane odczucia. Rozwija się wrażliwość. Osobowość nabiera głębi. I tak, jest łatwiej wyjść z domu, jest łatwiej się wyspać i tak dalej. Ale emocjonalnie jest trudniej. Wszystko robi się skomplikowane. Wszystko może boleć.
Mnie boli na przykład, że pokój dzieci nie jest tak piękny na jaki zasługują. I boję się, że poczują się gorsze od rówieśników. Mija mi dopiero, kiedy czteroletnia córka nagle któregoś dnia sama z siebie mówi, jak bardzo go lubi.
Boli mnie i przestrasza, kiedy idziemy na wybrane przeze mnie zajęcia i nie jestem pewna czy spodobają się córce. Krwawi mi serce, kiedy widzę jak przestraszona spogląda na mnie przez szybę. I chcę płakać, kiedy mówi, że jej się nie podobało. A później tego samo dnia pyta, czy może iść znowu. Bo przemyślała sprawę i jednak było fajnie.
Umieram z nerwów czy wybraliśmy odpowiednią szkołę. Zgadza się z naszym charakterem i wartościami, ale czy uszczęśliwi ją? Kiedy idziemy na spotkanie zapoznawcze i widzę jak Iona się wstydzi, sprawia mi to fizyczny ból. Staram się nie popychać jej zbyt i nie zagadywać, żeby miała przestrzeń, ale czując jej stres, sama jestem jak na szpilkach. Na szczęście po jakimś czasie się rozluźnia. Boję się wtedy czy ta wygadana dziewczynka po drugiej stronie stołu będzie jej dobrą koleżanką czy też może będzie się znęcać.
Moja córka była ostatnio smutna, że z przedszkola odeszło sporo nauczycielek i dzieci i tęskni za nimi. Przez cały dzień nie mogłam myśleć o niczym innym jak o tym, że ona cierpi. A przecież nie stała się jej prawdziwa krzywda, poznała kolejne ludzkie odczucia utraty i tęsknoty. Troszeczkę dorosła.
Jak się zatruły, prawdopodobnie truskawkami, śpię z nimi. Mój mąż myśli, że kiedy kładę się w jednym łóżku i jednym pokoju z dwójką wymiotujących dzieci, to dlatego, że biorę na siebie ten problem i daję mu się wyspać. Prawda jest taka, że nie jestem w stanie oddalić się od nich na więcej niż kilka metrów.
Nigdy nie przestanę się bać.
A jednocześnie muszę dać im przestrzeń.
W końcu, Ty możesz wszystko robić dobrze. Ale potem włączasz wiadomości i próbujesz odpowiadać na pytania i tłumaczyć czym jest ten czarny dym na ekranie. I nie wiesz jak wyjaśnić kilkulatce sens wojny w Sudanie lub w Ukrainie tak, żeby nie przerazić, żeby nie zachwiać wiary w ludzkość, żeby przekazać jakikolwiek sens.
Dla kilkulatków zrzucanie bomb na innych ludzi nie ma żadnego sensu.
Rodzicielstwo, a na pewno macierzyństwo, daje jednak pewną nadludzką siłę. Cokolwiek by się nie wydarzyło, trzeba sobie poradzić. Poza tym bez wielkiego lęku myślę o zagrożeniach wobec mnie. Kiedyś drżałam wsiadając do metra czy samolotu, bałam się wypadków, terrorystów i w ogóle wszystkiego. Na pewno pomogły na to leki, ale również zmiana priorytetów. Ja sobie dam radę, a jak nie, to miałam niezłe życie. Ale moje dzieci…one muszą być bezpieczne.
I tak. Dzieci bolą. Ale nic tak jak one nie zwiększyło mojej wytrzymałości na ból.