Już na kilku spotkaniach z Czytelnikami, czy to książki, czy to bloga, padło pytanie o ten aspekt twórczości.
Jestem w internecie jako twórca ponad dwadzieścia lat. Chyba mi to już spowszedniało i nawet trochę zaskakuje jako potencjalna bariera dla innych. Tylko dlatego, że przyzwyczaiłam się, nie dlatego, że uważam temat za nieważny.
Bywało różnie. Jakieś dziesięć lat temu płakałam, jak ktoś obrażał na forum wizażu mojego faceta. On się z tego tylko śmiał. Było mi strasznie, gdy czytałam o swoich otłuszczonych plecach. Emocjonowałam się czytając, że udaję depresję, że jestem durna, że mam brzydkie paznokcie i jestem pseudointelektualistką. Jeszcze dwa lata temu.
Już nie.
Czym jest hejt?
Hejtem nie jest stwierdzenie, że ktoś nie zgadza się z moimi argumentami lub opiniami. Że ma zupełnie inne doświadczenia. Że pomyliłam się. Że nie mam racji, wygląda na to, że nie znam się na temacie, bo nie wzięłam wielu rzeczy pod uwagę. To jest po prostu dyskusja, polemika, konstruktywna krytyka.
Hejtem jest za to wszystko co ma na celu sprawienie przykrości. Jeśli jest naprawdę ewidentne lub jadowite, po prostu ignoruję to. Gdyby ktoś przyszedł do Ciebie do domu i narobił Ci na wycieraczkę, nie uznałabyś za zasadne jakiejkolwiek dyskusji, tylko wyrzuciłabyś wycieraczkę do śmieci i sprawdziła zamki.
Nie każdy hejt jest ewidentny. Czasami pojawia się w przebraniu polemiki. Długie paragrafy udowadniające ładnymi słowami, że jestem idiotką, to wciąż hejt. Tak długo, jak nie czuję, że ktoś wyciera mną podłogę, tylko trzyma się merytoryki, tak długo obchodzi mnie opinia. W momencie, kiedy pojawiają się osobiste wycieczki, wyłącza mi się zainteresowanie.
Kiedyś były inne czasy
Kiedyś uważało się, że szanujący się bloger czy twórca musi odpowiadać na każdy komentarz, musi je publikować, jak kasuje negatywne komentarze to jest żałosny. Dzisiaj nie zgadzam się z żadnym z tych punktów.
Tworzę w sieci od tylu lat i trafiam do tylu osób, że nie mam ani czasu, ani siły na tłumaczenie, że nie jestem koniem.
Kiedyś pisałam też “fajny zestaw, ale zupełnie nie pasuje do Twojej urody, założyłabym inne buty”. Kogo obchodzi moja opinia? O ile nie ma podpisu “co uważacie?”, to trzymam opinie dla siebie.
Moi obserwatorzy to małe miasto. W skali internetu to niewiele, są osoby skupiające na sobie uwagę dużych miast. Albo małych państw. Nie oceniam sposobu moderacji, bo rozumiem skalę feedbacku.
Zmiana zaczyna się od Ciebie
Mam zasadę, że po prostu nie piszę hejtu w internecie. Ba, nie piszę nawet krytyki, chyba, że chodzi o zachowania lub opinie naprawdę szkodliwe.
Jeśli nie podoba mi się czyjaś fryzura, strój, twórczość, to jest moje prawo. Po co ta osoba ma o tym wiedzieć?
Tak, piszę recenzje na blogu, czasem na instagramie, ale jeśli coś mi się nie podoba, nie taguję w tym autorów. Chociaż to nie hejt, nie rozumiem, co ma na celu oznaczanie ludzi w złych recenzjach. Dostałam sporo takich oznaczeń w przypadku mojej książki i nie wiem co mam z nimi zrobić. Przeprosić piszące?
Jednocześnie pilnuję, żeby moje recenzje tyczyły się dzieła, a nie osoby. Bo przecież nie znam tych osób. Najwyżej ich kreację.
Wychodzę z założenia, które dotychczas mi się w życiu sprawdzało, że zdrowe na umyśle i zadowolone z siebie osoby mają ciekawsze zajęcia niż pisanie bzdur o innych. Sama stanowię dla siebie żywy dowód, bo im zdrowsza i bardziej zadowolona jestem, tym mniej w ogóle obchodzą mnie osoby, które nie mają związku w moim życiem (nie w sensie “nie dbam o dzieci pod ostrzałem” tylko “a co mnie obchodzi czy X czy Y wygląda dobrze czy źle i czy jest głupia czy nie”).
Nie kocham wszystkich
Są osoby w sieci, których nie znoszę. Są osoby w sieci, z których się śmieję. Których działania mnie denerwują. To ludzkie.
Rozwiązanie: Powiem sobie o tym koleżance albo mężowi. Tyle. Jeśli nie jest to szerzenie kłamstw, agresji, dyskryminacji, to nie widzę potrzeby wyrażania opinii. Głęboko wierzę, że świat zmienia się na lepsze, gdy dbamy o uczucia innych i staramy się być przede wszystkim przyjaźni. Być może jestem zakłamana.
Chronię siebie
Tak, wiem, że miałam/miewam wątki na kafeterii. Wiem, że mam lepsze recenzje i naprawdę słabe recenzje. Wiem, że miałam opinie z jedną gwiazdką na Lubimyczytać przed premierą książki.
Reaguję na to wszystko jak Tony Soprano. Whattya gonna do?
Nikt nie oczekiwałby od człowieka, żeby siadł na rynku i przyjmował na klatę obelgi kilkunastu, kilkudziesięciu, kilkuset osób z rzędu.
Po tym jak przypadkiem trafiłam na jakieś wątki o sobie i przeczytałam je, chciało mi się wymiotować i byłam wyłączona z życia. Od czytania recenzji trzęsą mi się ręce. Więc tego nie robię. Niczego dobrego to do mojego życia nie wnosi, a niszczy mnie i odbiera mój czas rodzinie.
Rozwiązanie: Czasami przekazuje mi coś mama albo przyjaciółka. Przy czym, szczerze mówiąc, nie potrzebuję tego i niekoniecznie lubię. A na pewno o to nie proszę. Przekazują mi odsiane pozytywy, to miłe z ich strony, ale nie jest mi to potrzebne. Jeśli komuś jest, polecam to wyjście.
Pozytywna strona hejtu
Nie uważam, żeby był pozytywną wartością w jakimkolwiek ujęciu, ale sam fakt jego istnienia może mówić pozytywne rzeczy. To znaczy, że jest się jakimś, skoro wywołuje się uczucia na tyle silne, że ktoś marnuje na Ciebie czas. Czyli to już więcej niż większość ludzi, których mija się codziennie na ulicy.
Moja obecność w internecie to minimalny urywek mojego życia przesiany przez filtr tego, co sama lubię pokazywać i co uważam za interesujące. Jakoś o mnie świadczy, ale nie jest całą prawdą i kwintesencją mojej osoby. Jeśli komuś się nie podoba – trudno. Jeśli ktoś na podstawie kilku stores dziennie i kilku postów w tygodniu chce pisać mi psychoanalizy, to naprawdę nie świadczy o mnie. Jestem tylko triggerem.
Racjonalizacja
Uważam, że mam pełne prawo do ignorowania opinii osób, których nie znam i o których niczego nie wiem. I to właściwie w każdej formie, nawet recenzji.
Ja jestem jedna, osób w internecie jest dużo. Nikt nie siedzi cały dzień zastanawiając się nade mną. Jestem kilkoma minutami w ich życiu. Może kilkoma godzinami, jeśli mnie czytają lub słuchają. Mam 16 tysięcy obserwatorów. I cieszę się nimi, naprawdę. Natomiast ciężko, żebym każdemu poświęcała regularnie minutę życia.
Kiedy czytam coś miłego, oczywiście jest mi miło.
Jeśli chodzi o rzeczy niemiłe, to interesują mnie przede wszystkim opinie osób, które znam oraz osób, które sama szanuję i są dla mnie w jakimkolwiek aspekcie autorytetami.
Jak mój mąż mnie krytykuje, to jest ważne. Jak przyjaciółka coś wytyka, to jest ważne. Jak osoba, z którą znam się od lat i podziwiam jej warsztat wyraża opinię, to zawsze biorę ją pod uwagę. Tym bardziej, jeśli wiem, że zna się na tym o czym mówi.
Co jest naprawdę ważne?
Mam taką metodę, że pytam sama siebie jakie coś ma znaczenie w skali całego mojego życia. Albo w skali światowej historii.
Ważne jest, że przytulam dzieci i dbam o nie. Codzienne śniadanie i obiad, opłacone rachunki, posprzątane mieszkane, to są takie podstawy codzienności. W ich kontekście komentarz “ale jesteś żałosna” jest mało produktywny i istotny.
W skali makro ważne jest, że nie zabijam ludzi. Nie kradnę, nie oszukuję, nie unikam podatków, nie sieję nienawiści, nie biję, nie gwałcę, unikam naprawdę wielu złych rzeczy. To wszystko się naprawdę liczy.
W skali indywidualnej to ważne, że próbuję robić rzeczy. Bo jak nie spróbuję i nie włożę wysiłku, to nie będę pisarką, twórczynią, nie spotkam ludzi, nie zaznam rzeczy. Trzeba robić, żeby coś się wydarzało. A to jak wychodzi i czy wychodzi, jest kwestią drugorzędną.
W tym sensie mało obchodzi mnie opinia osób, które nie wkładają wysiłku, bo nie mam na nią czasu. To nie jest pogarda wobec nikogo. Stwierdzam fakt. Doba ma 24 godziny, trzeba w nią zmieścić dużo, mam czas tylko na najfajniejsze dyskusje i rozmowy.
Podoba Ci się tekst? Super, mam nadzieję, że trochę pomógł na lęki i wątpliwości.
Możesz się nim podzielić, będzie mi miło. To zawsze ważne dla twórcy.
Nie podoba Ci się? Twoje prawo. Nie zgadzasz się ze mną? W porządku. Chcesz powiedzieć dlaczego? Mogę poczytać.
Jestem durna i żałosna? Ok. Spoko. Whatever. Pa.
I tyle.
Zdjęcie Paulina Tran