Pojęcie “najlepszej wersji siebie” robiło karierę internecie od mniej więcej dziesięciu lat. Ile treści wyprodukowano na ten temat, ile pieniędzy na nim zrobiono. Jak wszystkie mody, w końcu stało się passe i obecnie coraz częściej widzę je w kontekście obciachu i drwin.
Nie ukrywam, sama też dawałam mu się nieraz ponieść. Dziś nieszczególnie już ekscytuje i właściwie od dawna nie myślałam o tej frazie.
Rozumiem skąd przychodzi sprzeciw przeciw pojęciu “najlepsza wersja siebie”.
Latami wmawiano nam co musimy w sobie jeszcze zmienić i poprawić, żeby wydobyć swój potencjał. Latami byliśmy niewystarczającymi ludźmi, niewystarczająco sobą. Teraz mamy inny klimat. Teraz rządzi, przynajmniej w dyskursie, czułość wobec siebie, zaopiekowanie i inne terapeutyczne stwierdzenia. Czasami to fajnie, czasami też można przesadzić. Wiadomo. Jak dawniej z najlepszą wersją.
A jednocześnie ciężko mi nie uznać, że jestem lepszą wersją siebie niż byłam jeszcze kilka lat temu. Mnie samo to pojęcie dało całkiem sporo.
Przede wszystkim nie byłam najlepszą wersją siebie w długoletniej depresji. Zatem poszukiwanie tej lepszej wersji zaprowadziło mnie na terapie, które wyjaśniły mi wiele. W końcu, kiedy mimo terapii i zrozumienia źródeł swoich problemów, nie czułam się lepiej, a wręcz gorzej, sięgnęłam po leki.
Nie chcę tutaj negować wartości terapii, uważam, że była mi potrzebna. Po prostu potrzebowałam jeszcze czegoś więcej, a wtedy leki pomogły mi bardzo. Ciągle pomagają.
Zmienił się też mój stosunek do świata. Zmieniło się moje podejście do ludzi. Uważam, że dzięki lekom mogę w końcu być osobą, którą sama bym lubiła.
Już nie chcę nie żyć. A miałam tak większość mojego życia. Po raz pierwszy gdy byłam młodą nastolatką. Jakość życia, jakość osoby, którą jestem w stare być, nie czując niechęci do siebie i świata, jest kolosalna. Będąc zdrową, mogę być lepsza dla innych. Mogę być lepsza dla siebie. Jestem cierpliwszą matką. Jestem lepszą żoną. Koleżanką. Osobą. Bo bardziej mi zależy i bardziej się staram. Codzienność jest czymś do doceniania, a nie do uciekania przed nią. Inna sprawa, że dzięki lekom miałam siłę na zmianę rzeczy, z którymi nie dawałam sobie rady w codzienności.
To jest najlepsza wersja mnie, jaką znałam.
Mam siłę robić mnóstwo rzeczy, o których marzyłam. Mam siłę robić to, co zrobić w codzienności trzeba, a zwykle mnie przerastało. Mam siłę chcieć. Rozwijać się. Rosnąć.
Więc rozumiem, że chcemy czuć się wystarczającymi. Ale czuję się wystarczająca i zadowolona z siebie (no, przynajmniej tak ogólnie, jak każdy mam swoje problemy i problemiki) dopiero po przejściu pewnych zmian, po pokonaniu pewnych trudności. Zatem wciąż kupuję tę narrację.
To moje odczucia i moja historia. Ty możesz mieć swoją. Może inną?