Emocje to skomplikowana sprawa.
Na to samo wydarzenie, każdy z nas może mieć zupełnie inną emocjonalną reakcję.
W 2017 roku poroniłam pierwszą ciążę. Wtedy był to dla mnie jeden z najgorszych momentów życia. Przez długi czas nie myślałam o niczym innym. Przez całą kolejną ciążę nie mogłam otrząsnąć się z lęku, spowodowanego przez tę pierwszą. Nie przesadzam. Potrafiłam wyjść z metra w drodze do pracy i biec do najbliższej łazienki (na przykład w kawiarni obok stacji), bo wydawało mi się, że znowu doświadczam poronienia. To nie jest ładny obrazek, ale tak było. Kto wie, ten wie.
Czas często leczy rany. Często, ale nie zawsze.
Siedem lat później, mam dwójkę dzieci. Moje lęki się nie spełniły. Chociaż tamten moment będzie na zawsze częścią mojej przeszłości, nie myślę o nim zbyt często. Albo prawie w ogóle. A kiedy myślę i mówię, nie boli. Poradziłam sobie z tym, co mnie wtedy przygniatało – ze strachem czy w ogóle się nam uda, z niepewnością, z poczuciem bycia zepsutą. Udało się, dwukrotnie. Wszystkie tamte zagadnienia już mnie nie dotyczą. Po miesiącach bólu brzucha z nerwów i płakania po nocach, dzisiaj jest mi to wspomnienie emocjonalnie obojętnym. Nie czuję, bym je wypierała. Wydaje mi się być przepracowane.
Nie myślę o “straconym dziecku”, ponieważ uważam, że de facto go nie było. Było łożysko, był zbitek komórek za małych wielkością na 12 tydzień, bez bicia serca. Mnie pomaga zimne medyczne podejście, zrozumienie statystyk, uznanie, że genetycznie nie wypaliło i tyle. Tak samo jak lubię znać statystyki katastrof lotniczych, procedury lotniskowe, zasady fizyki, które rządzą poruszaniem się samolotu i tak dalej. Wiedza i racjonalne podejście uspokajają mnie.
Ale to ja. Nie uważam, że jest to lepszy lub gorszy sposób radzenia sobie w tej sytuacji niż jakikolwiek inny. Zajęło mi wiele miesięcy, żeby pozbyć się traumy. A takie mechanizmy jak powyższe pozwalają mi czuć się lepiej. Nie są jednak przez to genialnym sposobem dla każdego.
Inna osoba do końca życia może czuć ból i stratę. Może obchodzić symbolicznie ten dzień, wspominając człowieka, który miał być, a którego nie ma. Komuś może pomóc nadanie imienia, zapalenie świeczki czy cokolwiek innego.
I to jest w porządku.
Piszę to, żeby dodać otuchy osobie, którą strata obecnie dotyka. Pocieszyć, że może za jakiś czas przestanie Cię to specjalnie obchodzić. Lub, że znajdziesz swój sposób na poradzenie sobie z tym. Niektóre z nas pogrążą się w rozpaczy, ale ona kiedyś minie. Inne odczują ulgę.
Inną rzeczą, która pomaga mi równie jak wiedza, jest świadomość, że to normalna sprawa. Ludzka. Odkąd istniejemy jako gatunek, jako cywilizacja, poronienie dotyczyło milionów kobiet przed Tobą i będzie dotyczyć milionów po Tobie. Nie jesteś wybrakowana, ani sama, ani najgorsza.
Nie, nie chodzi mi o to, że nie jesteś wyjątkowa i masz się wziąć w garść. Sama uważam, że wzięłam się w garść zbyt szybko, a przez to potem cierpiałam zbyt długo. Zatem jeśli Cię to dotyczy, zadbaj o siebie.
Jest nas jednak dużo. Około 1/4 kobiet, które kiedykolwiek były w ciąży. Poczucie, że nie jest się samej, samemu w jakiejś sytuacji, że jest nas mnóstwo, że cierpimy, że podnosimy się, że rozumiemy się – to naprawdę pomaga.
Dzień Dziecka Utraconego to 15 października. Czyli dziś.
Sama w najgorszych momentach korzystałam z pomocy Tommy’s i Miscarriage Association (również z ich infolinii). Polecam obie strony dla zapoznania się z informacjami dostępnymi na nich nawet jeśli nie jest się z Wielkiej Brytanii.
Poronienie to tylko jeden aspekt tego dnia. Na inne ciężko mi się wypowiadać. Mogę natomiast wysłuchać bez oceniania. Albo razem pomilczeć.