Neil Gaiman
Picture of Riennahera

Riennahera

Szukając nowych autorytetów (lub: Neil Gaiman – pożegnanie fanki)

Nie posiadam w życiu idoli.

Zasadnicze znaczenie będzie mieć tu oczywiście definicja idola. Nie wiem czy istnieje ktoś, na czyj widok piszczałabym z ekscytacji i zrobiłoby mi się słabo. Już nie.
Miewałam okresy obsesyjnego zainteresowania aktorami, sądzę jednak, że są już za mną. Łatwiej jest przeżywać fanowską miłość mając lat mniej niż trzydzieści, niż prawie czterdzieści. Dalej uważam, że Lee Pace jest piękny jak marzenie, ale i on i ja postarzeliśmy się, mamy małżonków…Bądźmy poważni 😉

Cenię wiele osób, z wieloma mogłabym czy też chciałabym porozmawiać nad herbatą, ale żadna z nich nie jest niczym bożek, a tak rozumiem idola. Pewnie ma na to wpływ Londyn – jest tu łatwo wpaść na ulicy na światowej słaby osobę i zobaczyć, że stoi na przejściu dla pieszych jak inni śmiertelnicy.
Chodząc do teatru czuję się trochę jak klientka aktorów, którzy patrzą na nas z okładek kolorowych gazet i to sprawia, że nie czuję się od nich gorszą osobą. Kiedy podeszłam do Morfydd Clark, okazało się, że rozmawia się z nią jak z normalną kobietą. Jest miła i przyjazna, ale nie sypie jej się z ust brokat, ani nie świeci w ciemności. Kobieta jak inne.

Więc nie. Idoli nie mam i mnie nie interesują.

Ale autorytety…to co innego.

Nie uważam, że nie powinniśmy mieć autorytetów. Znów, kwestia definicji. Autorytet to osoba, robiąca coś dobrze, żyjąca dobrze, wskazująca dobry kierunek. Przynajmniej większość czasu. Nie szukam spiżowego posągu bez rysy. Jeśli nie popełnia się błędów, to znaczy, że nic się nie robi. Albo kłamie. Autorytet może popełniać błędy i wyjść z nich obronną ręką. Sama mam zarzuty do siebie lub swoich decyzji na różnych etapach życia. Autorytet nie jest nieomylny, ale jest przeważająco mądry w ważnych momentach. A gdy nie jest, bije się w pierś.

Neil Gaiman był dla mnie długo autorytetem w sprawach pisania i twórczości. Może większość życia?

Mieszkam na Islington z powodu jego książki, do diaska! Bo ulubiona postać Anioła Islingtona z “Nigdziebądź” zainspirowała mnie do odwiedzenia dzielnicy, która potem tak mi się spodobała, że się do niej sprowadziliśmy. To był ten poziom fascynacji.
Uwielbiałam jego książki i emocjonalne krajobrazy jego wyobraźni. Chciałam pisać jak on. Kochałam jego wiedzę, eklektyzm, łączenie elementów wysokich z niskimi, jak w Sandmanie. Styl, wrażliwość, co mówił o życiu. Zdecydowanie był na liście osób, z którymi chciałabym zjeść kolację i porozmawiać o pisaniu, a może i nie tylko. Jego zdjęcie widniało na mojej mapie marzeń.

Już nie widnieje.

Wciąż uważam, że jest bardzo sprawnym twórcą. Ale nie jest już osobą, którą chciałabym poznać lub spędzać z nią czas, żeby się od niego uczyć. A ja tak rozumiem autorytet. Jako osobę, która przebywając z nami, może nas uczyć i sprawiać, że staniemy się lepsi. A jemu nie ufam i nie wierzę.

Przyznam, że łatwiej wybrać na autorytet zmarłe osoby. Ich rozdział jest już najczęściej zamknięty, nie zrobią już niczego głupiego. Chociaż nawet po śmierci mogą wyjść niewygodne fakty, jak w przypadku Marion Zimmer Bradley. Przy czym znając jej twórczość, nie było to dla mnie wielkim zaskoczeniem. Dlatego nie oddzielam twórcy od twórczości grubą linią. Ale o tym zaraz.

Moja zasada pisania 400 słów wzięła się od Terry’ego Pratchetta (zresztą, metodę relacjonował Neil Gaiman…). Do tej pory nie znalazło się chyba nic, co wskazywałoby, że Pratchett był w prawdziwym życiu draniem (choć dla wielu sama znajomość z Gaimanem ma o tym świadczyć, póki co – nie zgadzam się). Być może wpływ na ten stan rzeczy ma moment życia, w którym człowiek robi się znany?

Szukałam specjalnie kontrowersji odnośnie Franka Herberta, w którego cyklu o “Diunie” zakochałam się w ostatnim czasie (w książkach, NIE w filmach 😉 i też nie widzę specjalnie czegokolwiek istotnego. Próbuje się zarzucać mu rasizm, ale to jest tak na siłę, że można machnąć ręką. Jeśli ukazanie Fremenów, super koksów z godnym naśladowania kodeksem honorowym, ma być rasistowskie, to chciałabym takiej definicji rasizmu.

W znacznym stopniu autorytetem jest dla mnie Andrzej Sapkowski. Bo mimo niesamowitego sukcesu, pozostał zawsze tym samym Panem Andrzejem, bez mizdrzenia się do świata. Tak, wiem, że często bywa nieprzyjemny i oschły na spotkaniach. Tak, wiem, że ma mało pozytywną opinię o graczach. Tak, wiem, że chciał więcej pieniędzy od CD Projekt niż miał na początku w umowie. Zaskakuje mnie, że dla mnóstwa osób stawia go to obok rasistów, seksistów i osób, które skrzywdziły innych na przykład przez gwałt czy molestowanie.

Bycie niemiłym to nie jest ani grzech, ani przęstepstwo. Cały internet ma dużo do powiedzenia o graczach (czy sprawiedliwie to inna kwestia). Nie znam też dosłownie ani jednej osoby, która nie żądałaby renegocjacji niekorzystnej dla siebie umowy i nie chciała mieć udziału w olbrzymich zyskach. Więc nie, nie widzę w nim niczego upiornie złego, poza tym, że jest ludzkim człowiekiem z wadami.

Oddzielanie fikcji od autora jest bardzo wygodne. Opowiadałam o tym w podcaście. Tak wygodne, jak wsłuchiwanie się w true crime podcasty i zarabianie na nich (być może przestaniesz mnie lubić, ale wiem na pewno, że gdyby taki podcast dotyczył kogoś mi bliskiego, byłabym wściekła). Nie wierzę do końca w to oddzielanie. Na pewno nie od autora żyjącego i czerpiącego zyski ze swoich dzieł. Nie wiem czy Dante szanował bliźnich, czy Leonardo Da Vinci kogoś zmolestował, ani czy Szekspir kogoś zgwacił. Nie mamy specjalnie możliwości dowiedzenia się tych rzeczy i zapewne o większości dawnych mistrzów nie dowiemy się ich.

Wiemy jednak, że Picasso był toksycznym dupkiem wobec kobiet. Czy to oznacza, że nigdy już nie mamy podziwiać jego obrazów? Nie. Ale możemy nie traktować go z nabożnością. Sama nie zamierzam wieszać jego reprodukcji na ścianie.

Zmarli artyści nie odnoszą już korzyści z moich pieniędzy – to jedno.
Co przynajmniej tak samo ważne, zmarli artyści nie mają kont w social mediach. O ile Picasso niszczył życie swoich partnerek, to nie siedzi aktywnie na X czy innym Twitterze, próbując pogorszyć jakość życia kolejnych osób, jak J.K.Rowling. Pijaczyna Dylan Thomas nie kreował się przez całe życie na kogoś innego niż był, w przeciwieństwie do Gaimana, którego mieliśmy za feministę i ze wszech miar dobrego, wrażliwego człowieka, wspierającego uciśnionych.
Możemy zatem uznać, że Picasso czy Dylan Thomas nie kłamali. Neil Gaiman – owszem.

O to się tu też po części rozchodzi. O ile mogę podziwiać dzieła Da Vinciego czy Szekspira, nie mam z nimi jako twórcami tej skracającej dystans więzi, którą dają social media. A nawet po prostu mass media, gdzie możemy widzieć twórcę na żywo, na wielką skalę. Da Vinci ani Szekspir nie używają tej relacji marketingowo. Jest im zasadniczo obojętne czy poznam ich dzieła. Dlatego ich życie może być rozszerzeniem wiedzy o utworach, ale “Makbet” jest wybitny nawet gdybym nigdy nie usłyszała o jego autorze. Neil Gaiman przez lata przekonywał jak bardzo jest wrażliwy, swoim wizerunkiem i życiem podbijając atrakcyjność swych treści. I sprzedawał – miliony kopii książek, prawa do ekranizacji i tak dalej. A potem za te pieniądze, które mu zapłaciliśmy, płacił za dom, w którym molestował młodą kobietę.

Dlaczego mam robić mu tą przyjemność i oddzielać dzieło od autora? Żeby wciąż zarabiał? Mam w dupie jego zarabianie.

Są też sprawy, które pozostają prywatnym życiem autora i jego bliskich, oraz te, które nie są. O ile bycie wrednym i złośliwym, zdradzanie małżonków, pijaństwo, narkotyki i inne hulaszcze wybryki, których w swoim życiu nie chcę, to ich sprawa i ich problem, o tyle gwałty, molestowanie, handel żywym towarem czy morderstwo – już nie. Mogę przymknąć oko na rasistowskie fragmenty u autora sprzed dwustu lat, uznając, że mylił się, nie wiedział albo fragment po prostu nadaje się na śmietnik historii. Nie zamierzam wybaczać Marion Zimmer-Bradley molestowania własnych dzieci.

Być może Neil Gaiman nigdy nie będzie za nic skazany. Bo, po pierwsze, wiemy jak wygląda skazywanie za nadużycia seksualne czy nawet oczywiste gwałty. Słabo wygląda i nie jest specjalnie częste. Być może nawet nic co zrobił nie będzie kwalifikować się jako złamanie paragrafów prawnych. Nie oznacza to jednak, że nic się nie stało. Bycie dupkiem nie musi być nielegalne. Kiedy mój pijany kolega z pracy zmacał mnie w pubie, bo siedziałam obok niego (w obecności innych), to czy to było przestępstwo? Pewnie nie. Ale było to żenujące i przestał być moim kolegą. Już go nie lubię i nie chcę mieć z nim kontaktu.


Neil Gaiman jest tym kolegą w wersji na resorach, tylko nie po pijaku, a na trzeźwo. I nie raz na imprezie firmowej, a regularnie, wobec młodych fanek i innych kobiet, których sytuacja pozwoliła mu rzucić je na kolana. Nie wiem czy legalny jest seks w pokoju hotelowym w obecności 7-letniego dziecka grającego na Playstation, wiem jednak, że jest…no, obrzydliwy. A Gaiman przyznał, że miało to miejsce. I wolę oddać moje pieniądze na cokolwiek innego niż płacenie za nowe dzieła człowieka, z którym nie chciałabym przebywać w pokoju. Chociaż stare dzieła były dla mnie szalenie formujące i ważne. Nie zamierzam udawać, że to nie miało miejsca. Było, minęło. Niech zostanie w przeszłości.

Zawsze zaskakuje mnie też uznanie, że osobowość autora nie ma wpływu na dzieło. Nie, nie mam żadnych pretensji do stwierdzenia, że mam talent zbliżony do Gaimana, ale napisałam powieść, książkę non-fiction, piszę kolejną powieść. Wszystko co piszę jest wytworem mojego światopoglądu. Kiedy jeszcze byłam w terapii i omawiałam z terapeutką wątki “Elfów Londynu”, okazało się, że pewne motywy książki miały odbicie w mojej własnej sytuacji, chociaż nie umieściłam ich tam będąc świadomą, że tak jest. Pewne swoje problemy czy trudności opisałam pokątnie, zawierając je w różnych postaciach. Nie planując tego. A Neil Gaiman akurat nie unikał w swoim pisaniu wątków przemocy wobec kobiet.

Co tu jest zatem do oddzielania?

Zamierzam oceniać też ludzi swoją miarą. Czy byłam w życiu wredna dla innych? Nie raz. Czy pisałam w internecie głupoty? Tak. Czy zdarzyły mi się treści głupie, zakrawające na transfobię czy klasizm, albo może i rasizm? Tak. Dwadzieścia lat temu broniłam IDF na Twitterze. Nie udaję, że nie.
Czy robiłam rzeczy dla klików? Zdarzało się. Czy przebierałam się do zdjęć szafiarskich, więc nie do końca pokazywałam prawdziwe życie? Czasem tak.
Biorę to na klatę i przepraszam, bo nie wiedziałam wystarczająco, miałam za mało wrażliwości, a czasem po prostu zachowywałam się głupio.
Jednocześnie udało mi się całe życie nikogo nie zgwałcić, nie molestować, nie okraść, nie niszczyć, nie pobić, nie znęcać się. I nie udawać, że jestem kimś zupełnie innym.

Czyli nie jest to nadludzki wysiłek.

Oprócz Gaimana, mamy na świecie setki tysięcy innych twórców. Myślę, że im też przydadzą się moje pieniądze.

Zdjęcie w nagłówku: Kyle Cassidy

Podoba Ci się? Podaj dalej »

Newsletter

Subskrybuj Elfią Korespondencję

Czymże jest newsletter? Może być różnymi rzeczami. Może być sposobem na zawalenie skrzynki i wciskaniem swojego produktu przy każdej możliwej okazji. Może być wspaniałym narzędziem do budowania bliskiej relacji ze społecznością. Albo czymś pomiędzy. Czasem nawet czymś fajnym. I o to będę walczyć.

Zapraszam Cię do zapisania się na mój newsletter Elfia Korespondencja. Wchodzisz w to?

Administratorem danych osobowych podanych w formularzu jest Marta Dziok-Kaczyńska, Ellarion Cybernetics Ltd., Paul Street 86-90, London, United Kingdom. Zasady przetwarzania danych oraz Twoje uprawnienia z tym związane opisane są w polityce prywatności. Ta strona jest chroniona przez reCAPTCHA. Mają zastosowanie polityka prywatności oraz regulamin serwisu Google.
61923936_301827807423707_1414915001336679940_n copy

Autorka

Marta Dziok-Kaczyńska
Riennahera​

Nie chcę sprzedać Ci wizji perfekcyjnego życia jak ze strony w kolorowym czasopiśmie. Chcę być dobrą sobą i porządną osobą. Może Ty też?

Scroll to Top