Jedną z rzeczy, których nie lubię w brytyjskiej kulturze jest small talk.
Te wszystkie małe pytania, które mają na celu stworzenie milusiej atmosfery, chociaż tak naprawdę nie wnoszą absolutnie niczego do czyjegokolwiek życia. ”You’re alright?’ piętnaście razy dziennie. W mojej poprzedniej pracy mistrzowie small talku potrafili zapytać 'you’re alright?’ napotkawszy człowieka w WC. Nie, stara, masakra, mam zaparcie, zgagę i kaca, chcesz o tym posłuchać? Albo: o, kolego, bardzo alright, wyborne chwile spędziłam wiążąc kokardy na papierze toaletowym, chodź, pokażę Ci!
Oczywiście w small talku nie chodzi o prawdziwą troskę o Twoje samopoczucie, a jedynie o uniknięcie niezręcznej ciszy. Spróbuj zacząć mówić o czymkolwiek dla Ciebie ważnym i potrzeba reakcji i myślenia o tym będzie dla współrozmówcy jeszcze bardziej niezręczna. Dobre wychowanie nakazuje mówić tylko o rzeczach, które można skomentować krótkim 'awesome’ albo współczującym 'oooh’.
Najbardziej ze wszystkiego nie znoszę jednak pytania 'what are you doing tonight/this weekend/on your day off’. Czuję wtedy presję bycia cool i rozchwytywaną osobą, która cały weekend spędzi imprezując albo wydając pieniądze z przyjaciółmi, w najgorszym razie biegnąc w maratonie. Bo to brzmi dobrze. Nawet jeśli to Twoje największe marzenie, nie powiesz przecież ani tego, że w ten weekend masz ochotę siedzieć na ławce i myśleć o wszystkim i o niczym, bo to nie wystarczająco cool, ani że chcesz cały weekend spędzić w łóżku uprawiając dziki seks i pijąc wino. To znaczy możesz to powiedzieć, ale robi się niezręcznie i bęc, przegrywasz small talk.
Możesz próbować wymyślać na poczekaniu 'odpowiednie’ plany w nadziei, że na następny dzień czy po weekendzie nikt nie będzie już przecież o nich pamiętał. Ale będzie pamiętał. Zawsze pamięta. I pyta jak było.
Small talk jest jak pani w okienku na poczcie, w urzędzie, w kasie biletowej na dworcu. Z nim nie wygrasz.