Do niedawna wielkimi nieobecnymi w mojej szafie były jeansy.
Natura nie znosi pustki, więc w związku z zawieszeniem broni między królestwem szafy i tym elementem odzieży, musiał pojawić się nowy wróg. Obecnie vestimentum non gratum jest mała czarna.
Kiedy powstała w latach dwudziestych była rewolucyjnym powiewem świeżości i wg Vogue miała być mundurem nowej epoki, dostępnym dla kobiet ze wszystkich klas społecznych. Rozumiem, że dla kogoś kto właśnie ściągnął gorset mogła się wydawać gwiazdką z nieba. Prawie sto lat później wydaje mi się przynajmniej przereklamowana. Trochę jak ten Słowacki, który ‘wielkim poetą był’ i przecież zachwyca, bo tysiąc razy tłumaczono nam, że zachwyca. Magazyny i portale kobiece wmawiają nam co i rusz, że ten element odzieży jest ponadczasowy i każda kobieta wygląda w nim dobrze niezależnie od wieku. Bo oczywiście w tej samej sukience w kolorze granatowym czy zielonym wyglądałaby jak koczkodan, no nie? A jeśli chodzi o to, że pasuje do wszystkiego…po wpisaniu ‘little black dress’ do wyszukiwarki pojawiają się dziesiątki zapytań co z nią nosić. Czyli nie do końca spełnia zadanie tej bezproblemowej kiecki dobrej na wszystko.
Oczywiście uważam, że mała czarna może być bardzo efektowna, seksowna, elegancka i tak dalej. Ale żeby wyglądać efektownie, seksownie i elegancko trzeba się trochę wysilić. Mała czarna nie nie przeszkadza mi sama w sobie, a jako wykreowany 'must have’ i łatwa droga. Sama Coco stwierdziła ’Le Scheherazade c’est facile. Une petite robe noir c’est difficile’. Podobno moda przemija, a styl pozostaje, ale styl wymaga pracy i nie jest czymś co wyciągamy z torby, wkładamy z czymkolwiek i w drogę. Dlatego też w małej czarnej pięknie wygląda na fotografiach Audrey Hepburn, ale rządek dziewcząt na studniówce już nie zawsze.
To powiedziawszy dodam, że być może za jakiś czas będzie to absolutnie ulubiona pozycja w mojej szafie. Nigdy nie mów nigdy.