Piszecie dzisiaj maturę? Cieszycie się, że matura już za Wami od roku, pięciu lat, dekady, ćwierćwiecza? Mnie dziesięciolecie czeka za dwa lata. I chociaż na co dzień nie czuję się specjalnie mądrzejsza niż byłam podchodząc do egzaminu, to jednak z biegiem lat można sobie zdać sprawę, że problemy, które były dramatami lat szkolnych z punktu widzenia reszty życia są…śmieszne. Trochę żałosne. Oczywiście nie chodzi o sprawy sercowe, bo te są śmiertelnie poważne.
1. Twoje stopnie nikogo nie obchodzą
Jeśli jesteś jeszcze niepełnoletnim uczniem, to może być ten moment, w którym rodzice powiedzą, że od dzisiaj nie wolno Ci czytać Riennahery. Jeśli nie jesteś w szkole, ani nie jesteś rodzicem goniącym dzieci do nauki, istnieje duża szansa, że przyznasz mi rację.
Dobre stopnie potrzebne są, żeby dostać się do liceum. I to by było na tyle. Kiedy zdawałam na studia w Szkocji nikogo specjalnie nie obchodziło moje świadectwo ukończenia szkoły średniej. Na polskich uczelniach też nie, o ile znalazło się pomiędzy wymaganymi dokumentami. Podczas rozmów o pracę na mniej lub bardziej wyrafinowane pozycje nikt nigdy nie zapytał mnie 'a co miałaś na koniec roku z matmy?’. Nigdy. Serio. O to co miałam z polaka też nie (szóstkę, jakby co ;). Warto więc skupić się na rzeczach naprawdę ważnych. Na przykład na przygotowaniu do matury, zamiast poprawach sprawdzianów.
Z matmy miałam na koniec liceum tróję. I to wielkim wysiłkiem, po bezsennych, spoconych i płaczliwych nocach. Głównie dlatego, że wolałam urywać się z matmy na Forty (bardzo polecam, piękna panorama Gdańska). Trochę też dlatego, że nauczycielka powiedziała, że jak ktoś na lekcji nie będzie potrafił rozwiązać zadania na tablicy to dostanie jedynkę. Forty vs jedynka? Wybór jest oczywisty. W ten oto sposób nigdy w życiu nie dostałam przy tablicy jedynki. A teraz uważam, że i tak za dużo czasu spędziłam nad tą tróją. Trzeba było zaakceptować dwa i siedzieć na Fortach jeszcze częściej. Bo anegdoty dotyczące fortecznych przygód czasem się w życiu przydają, choćby na imprezie. Trója z matmy niestety nie.
2. Wszystko co robisz poza szkołą jest ważniejsze niż to co robisz w szkole
Od razu zauważę, że lubiłam się uczyć, brałam udział w olimpiadach i innych konkursach, a niektórzy z dawnych nauczycieli są dla mnie wciąż autorytetami i wzorami do naśladowania. I to wszystko uważam za bardzo cenne. Ale każda chwila spędzona na rozwijaniu swoich zainteresowań jest jeszcze cenniejsza. Bo o ile sami nie szykujecie się do zawodu nauczyciela, nikogo w życiu nie będzie obchodziło, że tak trochę lubicie matmę czy fizę. Chyba, że lubicie matmę i fizę na zabój i jesteście fizykami jądrowymi, wtedy szacun. Nikogo nie obchodzi, że pisałeś wypracowania na piątkę. Już bardziej, że jesteś poetą, dla którego Mickiewicz i Słowacki wstają z grobu i lecą sypać kwiatki pod nogi. Dobrze rozwiązane zadania z chemii, wypełnione ćwiczenia z przedsiębiorczości albo najładniej pokolorowane obrazki w zeszyciku od religii nie zdobędą Ci uznania płci przeciwnej. A pracodawca też nie leci na 'literaturę, podróże, kino’ wpisane w rubryce zainteresowania.
Żeby było jasne, szkoła pomaga wykształcić w sobie takie cechy jak systematyczność, pilność i cośtam jeszcze, które są ogólnie ważne. Ale nie są fundamentem życia. Z punktu widzenia niezwykle starej i doświadczonej życiem osoby, którą niezaprzeczalnie jestem, uważam, że lepiej spędzić dziesięć godzin ucząc się jazdy konnej, kaligrafii, programowania w htmlu, gry na gitarze czy czegokolwiek innego, niż próbując dostać tróję z matmy.
3. Inteligencja to nie to samo co ciężka praca
Dwa poprzednie podpunkty sugerowały, że dla szczytnych celów warto sobie odpuścić szkołę. Więc teraz coś z zupełnie innej beczki. Powróćmy do tej mojej nieszczęsnej trójki z matmy i spójrzmy na sytuację z innej strony.
Mogłam być lepsza z matematyki. Nigdy nie byłabym Einsteinem, ale można było nauczyć mnie funkcji. Zamiast tego do dziś na sam dźwięk słowa „funkcje” prycham jak obrażony kot.
Przez całe gimnazjum i dużą część liceum na każdym kroku przekonywałam się, że będąc w miarę rozgarniętą osobą i wykonując wszystko, czego się ode mnie oczekuje, mogę być prymusem. Masz odrobione wszystkie lekcje? Dzień przed sprawdzianem przeczytasz notatki z lekcji trzy razy? Jakoś to będzie. Dobre oceny z większości przedmiotów nie były jakoś trudne do osiągnięcia bez zbytniego wysiłku. Dlatego przy piętrzących się trudnościach z zupełnie nieciekawymi dla mnie funkcjami odpuściłam, aż problem urósł do poważnej rangi. Nauczycielki specjalnie to nie obchodziło, bo co jej tam, że jakaś panienka ma pałkę. Nie twierdzę, że wszyscy nauczyciele tak mają, ale niektórzy mają.
Tutaj powraca dydaktyczna wartość tych długich godzin spędzonych z gitarą, htmlem czy koniem (takim zwierzątkiem, żeby nie było). Ich nie obchodzi, że jesteś bystry. Jeśli nie włożysz w te zajęcia wysiłku, to nie będziesz mieć żadnych rezultatów. A jeśli mimo wysiłku i prób rozwiązania problemów na różne sposoby wciąż nie ma rezultatów, to moż lepiej skupić się na czym innym niż na gitarze, htmlu czy koniu.
W ten oto sposób dochodzimy do konkluzji, że koń nauczyłby mnie więcej niż moja matematyczka. Jakby to powiedział Hamlet, „I must be cruel, only to be kind”.
4. Kochaj dobrych nauczycieli, nie przejmuj się innymi.
Dobry nauczyciel otrzymuje swoją nagrodę już na ziemi. Jest szanowany, kochany (nawet jak mu się czasem dogryza), uczniowie powracają po latach, żeby go odwiedzić, a czasem i płaczą na jego pogrzebie. To znaczy akurat na pogrzeb nie dojechałam, ale przez dwa dni lałam rzewne łzy nad herbatą, przed snem i pod prysznicem.
A zły nauczyciel, przez którego nie dało się w nocy spać, bo się na Ciebie uwziął, dokuczył albo wrednie utrudniał życie? Cóż. To sfrustrowana osoba, która prawdopodobnie do końca swojej kariery zawodowej będzie musiała użerać się z nielubianymi dzieciakami za niezbyt dużo pieniędzy. Można tylko współczuć i odpuścić. I na pewno nie warto turlać się po dywanie płacząc. Teraz to wiem. Zwłaszcza, że łzy mogą dywanowi zaszkodzić, a pajac od informatyki czy dziwaczna historyczka nie są warci poniszczonego dywanu.
Przy czym warto być sprawiedliwym w ocenie, bo może uważamy za wrednego kogoś, kto chce nam pomóc?
5. Matura to nic takiego, na studiach co semestr będzie o wiele gorzej.
I będziesz dawać sobie z tym radę. A po zaliczeniu będziesz się bardzo cieszyć i dużo pić. Chociaż w trakcie pewnie czasem też.
Oczywiście wszyscy chcemy zdać ją jak najlepiej za pierwszym podejściem. Bo i po co marnować życie na powtórki i zatrzymywać się na drodze do przyszłych sukcesów. Ale…znam osoby, które zdały maturę śpiewająco i skończyły z dobrym wynikiem studia, nawet kilka kierunków, a wciąż nie mają pracy. Znam też takie, które musiały powtarzać jakiś egzamin, a teraz mają własne firmy.
W ramach podsumowania
Człowiek siedzi sobie nad tekstem od dwóch godzin z bananem na twarzy, bo miał okazję się trochę powymądrzać. Po czym w ramach krótkiej przerwy wchodzi na kilka odwiedzanych regularnie blogów, żeby zobaczyć co w trawie piszczy. I u Pawła Opydo trafia na bardzo podobny tekst. Kilka uwag nawet całkowicie się pokrywa. Tak, troszkę mina mi zrzedła.
Istnieje zatem kilka opcji. Mogłam zgapić od Pawła pomysł. Albo Paweł jest moim mentalnym bliźniakiem. Ale nie jest, bo nie lubi aż tak bardzo dinozaurów, a ja nie lubię aż tak bardzo gier. W sumie prawie w ogóle. A może po prostu co dwa blogery to nie jeden i można to potraktować jako potwierdzenie prawdziwości tych przydługich wynurzeń.
Tak czy inaczej, życzę Wam powodzenia na egzaminach lub dużo radości, jeśli macie je od dawna za sobą.