Nie mam ulubionego filmu, tak jak nie mam ulubionego aktora, zespołu, piosenki, pisarza, koloru, zwierzęcia. Uważam takie definiowanie się za dobre dla okresu życia, w którym zakładamy sobie zeszyty ze Złotymi Myślami i z wypiekami na twarzy próbujemy wpisać się komuś ładniej niż ta Kaśka i Baśka z klasy. Nie znaczy to bynajmniej, że nie lubię filmów, aktorów, zwierząt czy kolorów. Po prostu listy są zbyt długie, żeby streścić je w kilku słowach. To define is to limit.
Wiem jednak na pewno jakie dwie sceny filmowe dotychczasowo wpłynęły na mnie najbardziej. Oprócz sceny katastrofy lotniczej z pierwszej części Final Destination, po zobaczeniu której nie pozbieram się raczej do końca życia. CZASEM przy starcie udaje się o niej nie myśleć. Czasem.
Ale przejdźmy do nieco bardziej budującego przekazu. I, niespodzianka, nie są to sceny pocałunków, miłości, przytulania. Nie są to doniosłe sceny zwycięstwa, ani radosne sceny ukazujące szczęście, przyjaźń, dobrobyt. Nie dzieje się w nich szczególnie dużo, ale regularnie do nich wracam. W pierwszej chłopiec rozmawia z wilkiem, w drugiej pan jest wredny dla innych panów.
Niekończąca się Opowieść (1984)
W filmach dla dzieci pojawiają się czasem takie sceny, których dzieci nie zrozumieją jeszcze przez kilka dobrych lat, ale zapamiętają je na zawsze. W Dzwonniku z Notre Dame to na przykład piosenka Z Dna Piekieł.
Niekończąca się Opowieść w ogóle jest symfonią grozy, niepokojów i kompleksów, ale scena spotkania Atreyu z Gmorkiem jest dla mnie absolutnie kluczową. Młody Indianin, w którego nikt nie wierzył, który sam w siebie nie wierzy po serii niefortunnych zdarzeń, które doprowadzą jego świat do zagłady, staje w końcu w oko z oko ze ścigającym go przez większość filmu Potworem Mroku. Ani jeden ani drugi nie wie, z kim rozmawia, a Potwór jak każdy czarny charakter w decydującym momencie lubi pogadać o swoich planach. I opowiada. O Nicości, która jest jak pustka niszcząca świat i rośnie w siłę. O tym, że ludzie, którzy stracili nadzieję są łatwi do kontrolowania, a ten kto zdobędzie tę kontrolę stanie się potężniejszy niż ktokolwiek przed nim. Ta scena nie jest mroczna, bo walą pioruny, wilk się szczerzy, a dookoła jest szaro, tylko dlatego, że te kilka zdań podsumowuje wielkie tragedie ludzkości, o których dzieci oglądające film nie dowiedzą się jeszcze przez długi czas. A także mniejsze lub większe tragedie codzienności.
Po całej tej tyradzie pada kluczowe zdanie, które powtarzam sobie w myślach za każdym razem, kiedy dla świętego spokoju chcę z czegoś zrezygnować, poddać się i oszczędzić sobie stresu.
Jeśli wkrótce i tak umrzemy, wolę zginąć w walce. Chodź po mnie, Gmork. To ja jestem Atreyu.
Glengarry Glen Ross (1992)
Dość istotny wydaje mi się fakt, że nie widziałam tego filmu. Nie wiem jaki ma początek, koniec i co dzieje się pomiędzy nimi. Ale ta scena daje mi w twarz. Właściwie to nie mam zamiaru oglądać reszty bo boję się, że może do niej nie przystawać.
Na ten popis aktorski Aleca Baldwina natrafiłam przypadkiem na jakimś zagranicznym blogu. Autor stwierdził, że ludzie dzielą się na dwie grupy – tych, którzy po obejrzeniu mają ochotę krzyczeć „dawać mi tu jakieś nieruchomości do sprzedania” i tych, którzy uważają postać Baldwina za znęcającego się nad porządnymi ludźmi chama i prostaka. Jasne, to nie jest miła scena, mogę się często identyfikować ze zrezygnowanym Edem Harrisem, ale jednak za każdym razem po obejrzeniu czuję się zmotywowana do walki z przeciwnościami i pokonywania własnej strefy komfortu. Bo, jak mówi Alec Baldwin, nikogo tak serio nie obchodzi czy jesteś miłym kolesiem. To znaczy obchodzi, Twoich najbliższych i znajomych. Ale jeśli chcesz cokolwiek osiągnąć to siorbanie kawy i narzekanie, że źle, że burza za oknem, że ludzie tak nie doceniają to oznaka słabości. Bo ludzie nigdy nie docenią narzekających siorbaczy.
Obie te sceny są mi bardzo potrzebne, zwłaszcza w takie dni jak dzisiaj, kiedy od razu po powrocie z pracy chowam się pod kocem i zasypiam, marząc o byciu papugą w Puszczy Amazońskiej.