H&M faux fur collar, Primark shirt and cardigan, Deichmann boots, thrifted bag
Photos by Ell and me
Przeżywam obecnie mały szok kulturowy. Z całego serca swego i ze wszystkich sił swoich jestem dziewczyną z miasta. Oczywiście lubię lasy, góry, pola i wsie, doceniam ich piękno, malowniczość, spokój i wszystkie inne zalety, ale tak na chwilę. Z drugiej strony, jestem dziewczyną z miasta, ale tak bez przesady. Mój rodowity Gdańsk wraz z Gdynią i Sopotem to około miliona mieszkańców. Glasgow, w którym studiowałam, wraz z przyległymi miasteczkami jest zbliżony wielkością do Trójmiasta.
Obecnie mieszkam w miasteczku, które jest chyba mniejsze niż moja dzielnia, gdzie chodziłam do podstawówki i gimnazjum, do której przylegał las z działkami, gdzie piło się pierwsze nielegalne piwo, gdzie się po raz pierwszy całowało z chłopakami i inne takie. No wiecie. Oczywiście w miasteczku jest Topshop, Primark, wielkie spożywcze markety i centrum handlowe. Poza tym jest kanał z powyższych zdjęć. Poza tym nie ma nic. Domy, domy, domy, domy, a kiedy skończą się domy zaczynają się pola. Jest też stacja kolejowa, z której można pociągiem pojechać do Londynu. Zajmuje to krócej niż moje dojazdy z dzielni do liceum w centrum Gdańska. Więc powinnam się cieszyć i być w siódmym niebie, taka wielkomiejska pannica, że ho ho. Lecz nie. Trzypiętrowy Topshop wywołuje we mnie ataki paniki. Nie kocham metra. Ani tego, że nie można efektywnie poruszać się po mieście na piechotę. I cen piwa. I innych głupich rzeczy, które nie powinny mi przeszkadzać, BO PRZECIEŻ LONDYN.
I tak oto jestem między Scyllą i Charybdą.
Wybacz zatem, Drogi Czytelniku, że zdjęcia znowu nad kanałem. Alternatywą są zdjęcia pod kebabem albo McDonaldem, obawiam się 😉
(ale ja nie marudzę, we wtorek zaczynam pracę i życie jest super i hiper 😉