Świąteczna reklama to w Wielkiej Brytanii wydarzenie kulturalne. A wielkie marki dbają, by nie zawieść oczekiwań swoich klientów i tworzą filmy dorównujące jakością produkcji filmom fabularnym. Rozgrywa się nieformalna batalia o najlepszy spot, a odsłony na youtube dorównują odsłonom trailerów hollywoodzkich przebojów sezonu. Internauci tworzą też parodie, przeróbki, dorabiane są alternatywne zakończenia.
W tym roku ostateczna rozgrywka na najlepszy spot ma miejsce między domem towarowym John Lewis i supermarketem Sainsbury’s. Przy czym John Lewis ma więcej odsłon (ponad dziewiętnaście milionów, więcej niż trailer ostatniej części „Hobbita”), ale to Sainsbury’s przez chwilę znalazło się na językach wszystkich. A w całym UK ma mniej więcej tyle samo zwolenników co przeciwników.
Sama nie wiem co o niej myśleć. To znaczy wiem, że do trzeciej minuty i piętnastej sekundy mamy do czynienia z bardzo dobrze nakręconą i niezwykle wzruszającą etiudą, w której w niedługim czasie i przy oszczędnych środkach przedstawiony jest cały wachlarz emocji. Do tej trzeciej minuty nie mam co do filmiku żadnych zastrzeżeń. No, może jedno, że Brytyjczyk jest wystylizowany nieco bardziej sexy od Niemca. W końcu jednak nadchodzi ten moment, w którym po chwilach wzruszeń, podważania sensu wojny i podkreślania jej tragizmu, na ekranie pojawia się napis „Sainsbury’s”.
Zabawy z decorum są bardzo ciekawe, kiedy bawimy się tematami nieco mniej emocjonalnie nacechowanymi, niż konflikty zbrojne, w których straty w ludziach idą w miliony. Ciężko nie zrozumieć czemu weterani lub ich rodziny mogą nie być zachwyceni tym, że reklama nawiązująca do dramatycznych momentów ich życia promuje sklep. Tym bardziej sklep, do którego chodzi się po mleko, ziemniaki i okazyjną ofertę na wino. Przy czym jednak oglądanie tej reklamy sprawa mi naprawdę dużo przyjemności. Więcej, niż słodki pingwinek od Johna Lewisa (która, swoją drogą, promuje handel żywym towarem 😉 ). Chciałabym zobaczyć dalsze losy Jima i Otto, historię ich życia zanim trafili na front, jak to Boże Narodzenie wpłynęło na ich postrzeganie świata i tak dalej, i tak dalej. Ale już bez kontekstu spożywczego…
Widzę tu materiał na film, na który szkoły ciągnęłyby uczniów do kina. Hollywoodzkie przedstawienie na miarę „Pianisty” albo przynajmniej „Szeregowca Ryana”. Dzieło, które zrobiłoby z aktorów grających głównych bohaterów gwiazdy na miarę młodego Leonardo DiCaprio. Ja wiem, że nie wolno zapomnieć nam o dramacie wojny, że wiele produktów w Sainsbury’s przydałoby się na froncie, ale jednak wolałabym, aby do zakupienia ziemniaka przekonywał mnie nieco lżejszy ideologicznie film.