Jakiś czas temu na ask.fm podrzucono mi link do wpisu na blogu Neuroskoki. Tekst traktował o zmiennej osobowości u osób bilingualnych, a osoba podrzucająca pytała czy identyfikuję się z tym zagadnieniem.
W jakiś sposób na pewno, chociaż uważam, że ten wpływ jest o wiele bardziej złożony i silniejszy niż to co opisała autorka Neuroskoków. W mojej głowie języki i wiążące się z nimi kultury oddziaływują na siebie nawzajem i wpływają na całościowy odbiór rzeczywistości. Mówię po angielsku w taki, a nie inny sposób, bo chociaż jestem świadoma konwenansów, nie czuję się z nimi dobrze i nie do końca mi odpowiadają. Sztandarowym przykładem jest small talk. Nie znoszę wymyślać pretekstu do konwersacji, nie znoszę udawać, że interesuje mnie weekend osoby spotkanej pierwszy raz w życiu, wolę się w ogóle nie odzywać, bo czuję się jak czubek. Z drugiej strony obserwuję zmianę zachowań, ba, nawet filozofii życiowej, przy przenoszeniu językowych nawyków z angielskiego na polski. Na przykład proszę, dziękuję, przepraszam w każdej sytuacji, niczym strofowany przez mamę przedszkolak, nawet jeśli to mnie ktoś potrąci na ulicy.
Po angielsku jestem bardziej bezpośrednia, nawet dosadna. Mam skłonność do pisania naprawdę agresywnych maili. W brytyjskim rozumieniu. Są bardzo konkretne, bez ozdobników, wprost i bez lukru wyrażają o co mi chodzi. W dużej ilości przypadków konsultuję konkretne frazy ze współpracownikami, bo czasem chcąc napisać niewinny email typu „kliencie, co z tym potwierdzeniem” wychodzi mi niezwykle pasywno-agresywna epopeja, niemal groźby karalne.
Po polsku jestem o wiele łagodniejsza niż kiedyś. Wszelkie rodzinne próby podnoszenia głosu drażnią mnie i są nie do wytrzymania, więc takie rozmowy od razu ucinam. Im dłużej mieszkam w UK tym bardziej nie jestem w stanie brać udziału w kłótni w Polsce. Zwykle pokłócenie się z mamą zajmowało mi kilka dni od przylotu w odwiedziny, ten czas zaczął się stopniowo wydłużać. Aż ostatnim razem nie pokłóciłyśmy się wcale. Koleżanka z pracy, Angielka w związku z Francuzem, zauważyła, że w jego francuskiej rodzinie codzienne krzyczenie na siebie jest czymś absolutnie normalnym i zwyczajnym. Tak się po prostu wyraża emocje, a potem wszystko jest w porządku. Sama stwierdziła, że nigdy nie byłaby w stanie odezwać się w podobny sposób do własnej matki. Wciąż zastanawiam się ile w tym u mnie dorastania, a ile przyzwyczajenia do unikania konfrontacji wziętego z życia w Anglii.
Języki mają również różne funkcje. Ciężej mi na przykład mówić o pracy czy studiach po polsku niż po angielsku. Przy publikowanych na blogu wpisach historycznych czy nawet filmowych muszę się nieźle nagłowić, bo o historii czy filmach najczęściej nie myślę po polsku. Teraz zdarza mi się to rzadko, ale swego czasu potrafiłam zacząć mówić po polsku do bliskich brytyjskich znajomych, bo polski utożsamiałam z osobami, z którymi miałam bardziej intymne relacje. Takie sytuacje powracają do mnie regularnie w snach.
Do tego dochodzi cała inna masa zjawisk. Na przykład dni, kiedy ciężko mi się wysłowić po angielsku, po prostu zupełnie mi to nie idzie, oraz dni, kiedy w ogóle nie mam ochoty mówić ani czytać po polsku. Nie umiem powiedzieć po polsku mojego angielskiego numeru telefonu, bo kiedy podaję go na co dzień jest w mojej głowie niemal jak melodyjka, nie myślę o cyfrach, a raczej automatycznie recytuję brzmienie, tony, rytm. Zawsze wstydzę się, kiedy zmuszona jestem powiedzieć osobie, której podaję numer „ej, a mogę ci powiedzieć po angielsku albo napisać?”, ale naprawdę, nie umiem inaczej. Musiałabym go sobie wizualizować i wtedy przetłumaczyć wizualizację. Kiedy uczyłam się angielskiego widząc numer myślałam o nim automatycznie po polsku. Obecnie bywa różnie, ale z przewagą angielskiego. No i w końcu obcując codziennie z danym językiem przejmuje się też typowe błędy, które wydają się niewyobrażalne jeśli po angielsku pisze się tylko prace domowe i sprawdziany. Nie robiłam błędów w pierwszych esejach na studiach. Po ośmiu latach now zamiast know to standard.
Możliwość rozumienia świata w więcej niż jednym języku jest świetną sprawą i między innymi dlatego nie chciałabym już mieszkać na stałe w Polsce. Powrót to jednojęzycznej codzienności wydaje mi się strasznie nudny. Nie to, co dorzucenie sobie płynnej znajomości trzeciego języka i wyruszenie dalej w świat…Podczas ostatniego pobytu w Paryżu uczyłam się robić sushi w mieszance francuskiego i japońskiego, ponieważ nauczycielka nie mówiła po angielsku. Ani francuskiego ani japońskiego nie znam bardzo dobrze, ale taka gimnastyka językowa to kapitalne doświadczenie.
To nie jest wyczerpujący wpis, a raczej zachęta do dyskusji. Jakie macie doświadczenia językowej schizofrenii?
|zdjęcia: Katarzyna Terek |