To straszny frazes stwierdzić, że drugie części trylogii mają do spełnienia bardzo ciężkie zadanie. Ale mają. Jesteśmy w samym środku historii. Trzeba podtrzymać hype na tyle, żeby widz chciał wrócić po raz kolejny. Nie można pokazać za dużo, ale i nie za mało, żeby druga część wciąż broniła się jako osobny film.
Jedną z najlepszych środkowych części trylogii w historii kina jest 'Imperium Kontratakuje’. Chociaż 'Nowa Nadzieja’ jest niezaprzeczalnie świetna, to w drugiej części padają najlepsze teksty (’I am your father’, I love you-I know między Hanem i Leią, 'Do or do not, there is no try’, 'War does not make one great’ i inne mądrości Yody, można wymieniać i wymieniać). 'Imperium Kontratakuje’ bije na głowę zarówno początek jak i zwieńczenie oryginalnych 'Gwiezdnych Wojen’. Ostatnia część 'Hobbita’ dopiero za rok, ale na chwilę obecną 'Pustkowie Smauga’ jest dla mnie jak Epizod V.
Tym razem udało się uniknąć dłużyzn, które były zmorą pierwszej części. Już nie mamy 'Mody na Sukces’, na samym początku akcja dzieje się nawet zbyt szybko, ale potem jest mniej więcej równo i w dobrym tempie. Mamy oczywiście trochę słabych stron. Evangeline Lily nie jest dobrą aktorką, nie wszystkie krasnoludy wyglądają wiarygodnie, a Legolas ma dziwne soczewki. Chwilami efekty specjalne są zbyt ewidentne i nieprzekonujące, ale nie będę się mocno czepiać, bo dla mnie wciąż mistrzostwem są animacje stopklatkowe. Oprócz tych słabych aspektów mamy dużo zalet.
Po pierwsze – elfy. Już przy okazji recenzji 'Hobbita: Nieoczekiwanej Podróży’ wspominałam, że wychowywałam się na Sapkowskim, a nie Tolkienie i ten drugi wydawał mi się przez to mocno mdły (niestety). Jeśli do tej pory nudziły Was pełne godności tolkienowskie elfy, tym razem są naprawdę 'sapkowskie’. Wciąż godne, wciąż wyniosłe, ale i bardzo okrutne. Lee Pace jako Thranduil jest długowłosym i kolorowym odpowiednikiem uprzejmego nazisty, spokojnym tonem wydającego bezwzględne i nie znoszące sprzeciwu rozkazy. Jednocześnie dystyngowany i obłąkany, to jedna z najciekawszych postaci w filmie. Dalej w temacie, Legolas po raz pierwszy jest naprawdę męski. Orlando Bloom zdecydowanie starzeje się godnie, będzie potem ciężko wracać do Władcy Pierścieni. Również dlatego, że z bitnego chłopaczka stał się mrocznym mężczyzną, który naprawdę lubi zabijać i nieco pożądliwie patrzeć na kobiety. Gdyby nie te słabe niebieskie soczewki, byłby idealny.
Tauriel, która była kontrowersyjnym dodatkiem jako postać niewystępująca w oryginale, sprawdza się zaskakująco dobrze. Gdyby nie grała jej Evangeline Lily mogłoby być świetnie. Ale nie narzekajmy, nie każda elfka może być grana przez aktorki równie utytułowane co Cate Blanchett. Lily nie jest tragiczna, operuje swoją jedną miną jak umie, a postać napisana jest tak, że nie była w stanie za dużo poniszczyć. Na tle Thranduila i Legolasa jest elfią wariacją na temat idealnej średniowiecznej kobiety, której zadaniem jest uczenie mężczyzn miłosierdzia i tego, co dobre. Jednocześnie jest też zaciekłą wojowniczką – takie postaci kobiece lubię. Szkoda jedynie, że kilka z bardziej obciachowych scen filmu też dotyczy Tauriel (opowiadanie o potrzebie wyrwania się i odkrywania świata niczym z 'Pocahontas’, scena uzdrowienia i romantyczne spojrzenia wymieniane z zakochanym w niej Kilim…wiem, że Aidan Turner jest śliczny, ale nie wyszło to dobrze). Mogło być lepiej, ale jest przyzwoicie. Poza tym naprawdę fascynuje mnie co stanie się z tą postacią w kolejnej części. Bo skoro we Władcy Pierścieni żadnej Tauriel już nie ma, trzeba się będzie z nią filmowo rozprawić. Chcę to zobaczyć! Oczywiście o ile nie chodzi o zakazany związek z Kilim…Wolałabym już widzieć ją umierającą w ramionach Legolasa.
Benedict Cumberbatch jako smok jest cudny. Cała scena ze smokiem jest cudna – wymiana zdań z Bilbo, obsypujące się zewsząd złoto, świetna animacja. U mnie wywołała prawdziwy niepokój wynikający z poczucia uwięzienia w kuriozalnym lochu z kuriozalną bestią. Tu nie pomoże nawet Pierścień, tym bardziej strach. Cudny strach.
Zastanawiałam się jak w filmie o Śródziemiu może zabraknąć Golluma. Ale może. Chociaż nie do końca. Naszej ukochanej odpychającej i obślizgłej wielkookiej postaci nie ma na ekranie, ale nie brak jego obsesji, którą powoli odkrywa w sobie Bilbo, po raz kolejny zagrany świetnie przez Martina Freemana. Golluma nie widzimy, ale jest z nami obecny duchem. Wiecznie żywy, niczym Lenin.
Esgaroth wydaje mi się ciekawe jako kolejny punkt na mapie Śródziemia. Nie jest ładne, ale wygląda bardzo wiarygodnie. Mocno podupadłe i klaustrofobiczne miasto łączy w sobie klimaty włoskie i skandynawskie, ze swoimi malutkimi domkami osadzonymi na palach jest na pewno odmianą od majestatycznych krasnoludzkich i elfich budowli pojawiających się w filmie. Nie można się tylko oprzeć wrażeniu, że ludzie jakoś w tym Śródziemiu mają najgorzej. Nie tylko wszyscy kochają się niemal wyłącznie w elfkach, ale nieludzie mieszkają też w lepszych dzielniach.
Na koniec, jakże niespodziewanie, zakończenie. Nie będę Wam psuć filmu, jeśli zna się książkę można się domyslić co pozostawiono na trzeci film. Mnie finałowa scena wbiła w fotel i uważam, że ostatnie zdanie wypowiedziane w filmie przez Bilbo ma szansę dołączyć do kanonu kultowych cytatów filmowych. Z niecierpliwością i lękiem czekam na ostatnią część.
W telegraficznym skrócie? Jest lepiej niż poprzednio. Warto.