Przyznam, że organizacja ślubu i wesela przebiega dokładnie tak jak się spodziewałam. Mnóstwo rzeczy załatwiamy na ostatnią, według standardów ślubnego przemysłu, chwilę. Czyli na przykład na trzy miesiące przed. Wywołuje to niejednokrotnie poruszenie czy nawet zgorszenie. Osobiście w życiu planowanie czegoś z trzymiesięcznym wyprzedzeniem trochę mnie przeraża. Poza tym nie jestem specjalnie cierpliwą osobą. Ostatnimi czasy zresztą przekonałam się, że nie jest to sposób organizowania rzeczywistości, z którym sobie radzę. I tak na przykład przedstawienie teatralne, na które miałam bilety od kilku miesięcy dziwnym trafem wypadło w tym samym dniu co przyjazd mojej rodziny. Który sama rezerwowałam…
Charakterystyczne jest jednak, że osobami, które najbardziej stresują się organizacją nie jestem ani ja, ani narzeczony, bo tak żyjemy na co dzień i powiedziałabym nawet, że jest już charakterystyka naszego związku. Łącznie z tym, że pierścionek zaręczynowy dotarł do mego ukochanego na dzień przed wyjazdem, podczas którego się oświadczył. Ale dotarł, wszechświat w ostatniej chwili zwarł wszystkie szyki, żeby się udało. Tak więc norma, standard, absolutnie nie ma się czym przejmować. Koniec końców zawsze wszystko jest dobrze. Moja mama, która zaczyna pakować walizki na trzy dni przed wyjazdami, a generalne pranie robi na tydzień przed, bardzo sceptycznie podchodzi do tego sposobu na życie, ale przynajmniej próbuje. Mniej lub bardziej jej wychodzi. Zwykle mniej, bo wykonała już z dziesięć prototypów mojego weselnego wianka, każdy z innych kwiatów. Mam więc materiał na elfie sesje do końca życia. Babcia z niepewności delikatnie wariuje, ale nigdy nie powie mi złego słowa, więc złości się na mamę. Ale delikatnie, w przeciwieństwie do…żony mojego szefa, która wariuje już całkiem otwarcie. To nie są żarty. Żona szefa przeżywa małe ataki paniki, ponieważ nie wie jeszcze, do którego kościoła ma jechać. Chociaż nigdy nie była w Polsce, a tym bardziej w żadnym z gdańskich kościołów…Są ludzie, którzy potrzebują mikrozarządzać światem na odległość tysiąca kilometrów. Bardzo ich podziwiam. Moje promienie śmierci sięgają ledwo do kuchni. I to też nie zawsze.
Mam wrażenie, że jestem jakąś dziwaczną antybridezillą. Ślubnym antychrystem. Najbardziej chcę mieć święty spokój i żeby tylko wszyscy byli w miarę na czas. Przy czym jestem niemalże przekonana, że sama się spóźnię. Pogoda? No będzie jaka będzie. Wezmę parasol. Czym przyjadę po kościół? Najchętniej autobusem. Przynajmniej wiadomo, że będzie w miarę na czas, a potem nie trzeba będzie się martwić o parkowanie. Tort? Biały. Włosy? Umyte. Makijaż? No, makijaż wolę, żeby ktoś mi zrobił, bo kiedy ja się maluję średnio co drugi dzień wsadzam sobie eyeliner w oko. Co tłumaczy, dlaczego średnio co drugi dzień jestem spóźniona do pracy. Z suknią zachowałam się jak porządna panna młoda i zamówiłam ją na początku roku. I wiesz co? Miałam tyle razy okazję oglądać ją na zdjęciach i na żywo, że w sumie już mi się trochę znudziła.
Teraz w końcu naprawdę czuję, że nie mogę się już doczekać ślubu. Jestem niezwykle podekscytowana. Że już niedługo wszystko będziemy mieć w końcu z głowy i nie będziemy już musieli myśleć o żadnym planowaniu.
To dopiero happy end. Najpiękniejszy.