Emigracja to jest doświadczenie, które polecam każdemu. Proces przystosowywania się do nowej rzeczywistości i mentalności jest fascynujący. Masz carte blanche, wszystko jest takie nowe i nieodkryte i tylko czeka na Twoją uwagę. Ponadto jeśli poradzisz sobie z biurokratycznymi formalnościami nowego kraju, jeśli rozwiążesz problem zapisania się do lekarza czy rachunków za gaz i elektryczność, to serio, poradzisz sobie z większością spraw w życiu. I zbliżysz się do nirwany.
Dzisiaj jednak chcę wspomnieć o innym dobrodziejstwie emigracji, którym jest spojrzenie na swoje miejsce pochodzenia z zupełnie nowej strony. To tak jakby ktoś dał Ci w prezencie na urodziny Twój stary sweter, bo przecież tak go lubisz. A Ty na dodatek się szczerze cieszysz. Drzewa nigdy nie szumiały tak słodko, autobusy nie były tak sympatyczne, a kotlet nigdy nie smakował tak wybornie jak po długiej rozłące. I nagle, zupełnie nie wiadomo kiedy, wyostrza Ci się percepcja. Stajesz się niczym Sherlock Holmes. Szczegóły, które wydają się tak oczywistymi, że aż niezauważalnymi, kiedy przebywasz gdzieś na co dzień, sprawiają, że stare śmieci stają się nieodkrytą egzotyczną puszczą. Taki recykling rzeczywistości. Bardzo polecam.
Te spostrzeżenia przyszły mi do głowy podczas ostatniego pobytu w Polsce, z którego wróciłam trzy dni temu. Na okoliczność organizacji wesela mój kalendarz był tak napięty, że nie zdążyłam zrobić czegokolwiek, co nie wiązało się z tym zadaniem, więc i głębia obserwacji jest ograniczona.
Przede wszystkim zadziwia mnie ciepłolubność mojego miasta. Słońce świeci, na niebie ani jednej chmurki, a zarówno młodsi i starsi przechodnie ubrani są jakby było przynajmniej pięć stopni mniej. Co tam pięć, dziesięć! Ja tymczasem marudzę mamie, że musimy jechać po sandały, bo umrę z gorąca. Umrę i zginę marnie. Mój nastoletni kuzyn zakłada natomiast kolejną bluzę. Mama i kuzyn odwiedzili mnie niedawno w Londynie i podczas kiedy ja spaliłam sobie delikatnie ramiona, młody zakładał na siebie kolejną kurtkę.
Wracając do sandałów. Wchodzimy do centrum handlowego, a ono jest…w sumie prawie puste. Zgadza się, jest niedziela. Zakupy bez ściskania się w tłoku sprawiają, że można poczuć się niczym jakaś Beyonce czy inna Rihanna, dla której komfortu zamknięto sklepy. Absolutnie rozumiem już dlaczego ktoś mógłby chcieć, żeby zamknięto dla niego sklep. Jedynym zgrzytem jest pani ekspedientka. Z samotności przetrzymuje dwie stojące przy kasie klientki tak długo jak tylko się da.
W nowiutkich sandałach docieram w końcu na obiad do babci. Od razu zaznaczę, że wyznaję zdecydowaną wyższość polskiego jedzenia nad jedzeniem brytyjskim, przede wszystkim w kwestii jego jakości i smaku. Mam czasem wrażenie, że od samego oddychania brytyjskim powietrzem tyję, podczas gdy w Gdańsku nie szkodzi mi nawet tort. Ale na stole babci znajduje się chyba sto tysięcy kalorii, a każda jedna kaloria polana jest roztopionym masłem. Oczywiście babcie to babcie, mają swoją specyfikę. Jednak mama również dodaje masła do warzyw. Mam wrażenie, że wszędzie widzę masło.
I alkohol. W osiedlowym sklepie stoi przy oknie, niemal na wyciągnięcie ręki. Podziwiam bohaterstwo właścicieli i obsługi sklepów. Oraz uczciwość okolicznej społeczności. Osiedlowymi sklepami zajmuję się zawodowo i nawet w dobrych brytyjskich dzielnicach sprzedawcy drżą z obaw przed oprychami, którzy kradną przede wszystkim właśnie alkohol. Gdańska Morena to jednak przedmurze moralności, którego nie skusi nawet atrakcyjnie oświetlona butelczyna.
Ludzie lubią popadać w skrajności i zachłystywać się jedną czy drugą rzeczywistością. Bo jestem tu albo tam to jestem bohaterem, a cokolwiek robisz Ty to jest nieudaczne. Albo na odwrót, wszystko co widzę tu jest brzydkie, a stare dobre czasy były dobre, bo były stare i dobre. Myślę, że są to po prostu rzeczywistości, do których jako zwierzęta jesteśmy w stanie lepiej lub gorzej się zaadaptować, zależnie od naszej indywidualnej zwierzęcej natury. Ciężko też powiedzieć jakie zwierzę jest najlepsze. A ja lubię obserwować i nosorożce, i żyrafy.