Większość 2015 roku spędziłam na przeżywaniu mojej miłości do Lee Pace’a. Jasne, w międzyczasie wyszłam za mąż i takie tam. Jednak kiedy ktoś próbuje mnie charakteryzować opis zwykle zamyka się w słowach “rudość, elfy, dinozaury i Lee Pace”. Mój mąż już nawet nie krzywi się na dźwięk tego nazwiska, co więcej, należy do mojego powoli rozrastającego się klubu Zakochanych w Joe MacMillanie (postaci, którą Lee gra w Halt and Catch Fire). I wszyscy żyliby długo i szczęśliwie spoglądając razem w stronę zachodzącego słońca (podświadomie nadając mu w wyobraźni rysy Lee). Lecz wtem…
Lee należy do tego dziwnego gatunku ludzi, którzy będąc na szczycie wolą zjechać z niego na sankach niż podtrzymywać dobrą passę. Nie widać go dużo na ekranie czy gdziekolwiek. Jakby wyobrażał sobie, że wolno mu mieć przerwę. I wtedy na scenę zamaszystym krokiem wkracza James Norton jako Książę Bołkoński w Wojnie i Pokoju. Lee o mnie nie dba, James ma takie ciemne loczki i mruży te swoje błękitne oczęta i jest taki nadąsany. Miłość trafia mnie jak grom z jasnego nieba. Co więcej, James jest WSZĘDZIE. Przez ostatnie kilka lat intensywnie pracował, nie zwalnia ani na chwilę, jego twarz spogląda na człowieka w metrze i w niemal każdej gazecie. Trochę się już znamy więc dobrze wiesz, że jeśli obsesja już mnie ogarnia, to na całego. Oglądam zatem wszystko, czytam wszystko, wiem już nawet gdzie i jak mieszka, z kim się spotyka i jaki jest jego ulubiony płaszcz. Pławię się w tym bogactwie informacji, którego nigdy nie zaznałam kochając Lee i będąc zmuszoną do znajdowania jakichkolwiek informacji na jego temat na internetowych forach.
Kiedy okazuje się, że Jamesa zobaczyć będzie można na scenie w Londynie, kupuję bilety w minutę. To był najszybszy zakup życia, nie równa się z nim nawet wyprzedaż w Zarze. Datę wpisałam w służbowym kalendarzu w Outlooku jako “James <3”. Aż w końcu ten dzień nadszedł. I stało się. Siedząc w najmniejszym teatrze na West Endzie i mając twarz jakieś 50 cm od jego pośladków, odkochałam się.
Nie było to coś czego się do końca nie spodziewałam. Przy wpisie o miłości do Lee podkreślałam, że wcale nie chciałabym go spotkać, bo nie mam mu nic do powiedzenia i moja relacja z nim jest platoniczna. Wymyśliłam postać, jaką jest w mojej głowie i to mi wystarczy. James też jest taką postacią, tym bardziej, że jego twarz (w wersji ucharakteryzowanej na Bołkońskiego) ma główna postać mojej historii o elfach, którą snuję w głowie od piętnastu lat. Przez ten czas nikt nie wyglądał tak, jak powinien wyglądać ów elf. Aż do czasu Nortona. Tfu. Bołkońskiego. Siedząc na niewygodnym krzesełku w teatrze bardzo szybko zdaję sobie sprawę, że nie oglądam tej postaci. Oglądam ładnego chłopca mniej więcej w moim wieku. Co więcej, jest niższy niż towarzyszący mi w teatrze mąż. I ma mniej umięśnione łydki. A nawet mniejsze bicepsy. I w sumie mniej zgrabny nos. I mieszka w dzielnicy, do której nie pojechałabym dobrowolnie. I jego dziewczyna jest miłą i utalentowaną dziewczyną, ale na jej widok nie skręca mnie z zazdrości (a przecież moja samoocena bywa naprawdę niska, zwłaszcza w okolicach PMSa). Nagle wszystko co o nim wiedziałam sprawia, że wydaje mi się taki normalny. Utalentowany, przyjemny, ale normalny. Nie mogę fangirlować kogoś normalnego. Nie mogę fangirlować kogoś bez ciemnych loczków.
Miłość do idola ma w sobie wiele z religijnego uniesienia. Stąd fanki Justina Biebera są w stanie grozić śmiercią jego krytykom. Stąd na widok Brada Pitta, Roberta Pattinsona czy innego aktualnego idola (nie wiem, kogo tam teraz kochają dzieciaki) na pozór normalne osoby zmieniają się w rozszalałe bachantki. Nihil novi. Ewentualnie, niczym Byron dla piszących do niego zakochanych kobiet, powinien być fantazją oferującą złudzenie zrozumienia i potrzebującą naszej miłości do odkupienia duszy. Wątpię, żeby James rozumiał chociażby co lubię pić w pubie, poza tym chłopak dobrze się prowadzi więc co mi tam z jego duszy. Nie to co tajemniczy Lee. Nie mamy pojęcia jak prowadzi się Lee.
Żeby gwiazda stała się gwiazdą musi mieć życie prywatne przynajmniej tak ekscytujące jak role na ekranie, twierdzi Richard Dyer. W końcu zaczęłam się zastanawiać czy Lee jest naprawdę skrytą i ceniącą prywatność osobą czy ma po prostu zdolnych marketingowców. W tym samym czasie w brytyjskich gazetach pojawiają się nieśmiałe opinie, że Jamesa zrobiło się trochę za dużo…Całe szczęście to naprawdę dobry aktor, więc jest dla niego nadzieja.
Jak zatem odkochać się aktorze? Wystarczy zobaczyć go na żywo. Podejrzewam, że to może albo pogorszyć nasz stan i wprowadzić człowieka w stan miłości agonalnej, albo rozwiązać sprawę.
Mam głęboką nadzieję, że nigdy nie spotkam Lee.