Wcale nie płaczę, tylko pocą mi się oczy. Głównie od mrużenia, kiedy promienie słoneczne wdzierają się na siłę przez wszystkie okna, odbijają od blatów, zmieniają w lasery śmierci i rażą. Nie mogę doczekać się jesieni, bo łatwiej się żyje, gdy pogoda za oknem nie tworzy codziennie dysonansu z pogodą w klatce piersiowej. Kiedy słońce nie jest najeźdźcą z kosmosu, tylko jakąś odległą ideą, za którą się tęskni.
Wcale nie chcę umrzeć. Chcę po prostu zmienić się w małego królika, który wiedzie spokojne życie zakopany głęboko w norze wykopanej w ciepłej pościeli, okutany w puchaty szlafrok. Proszę mu jedynie dorzucać chrupek i dolewać herbaty. Chcę być małą rybą w otchłani wanny, głęboko na dnie, obserwować góry lodowe tworzące się z pachnącej piany. Robakiem, toczących kulkę waty cukrowej w magicznym różowym lesie. Chcę mieszkać pod swetrem. Chcę się osiedlić pod kocem. Chcę zapuścić korzenie w wełnianych skarpetach. Łatwiej jest przemienić się w puchate stworzenie niż wciąż reanimować w sobie siłę.
Coraz częściej zaczynam myśleć, że wymyślone światy nie są oznaką dziwactwa, introwertyzmu czy poważniejszego problemu z rzeczywistością, tylko jedynym wentylem bezpieczeństwa, który nie rujnuje zdrowia i kieszeni.
Poniedziałki są diabelne, no nie?