Dzisiaj mija dokładnie dziesięć lat odkąd mieszkam w Wielkiej Brytanii. Szesnastego września 2006 roku wsiadłam przerażona do samolotu razem z mamą, ciągnąc ze sobą jakieś osiemdziesiąt kilogramów bagażu. Dwie i pół godziny później moja stopa po raz pierwszy stanęła na brytyjskiej ziemi. Byłam przerażona nie dlatego, że zaczynałam studia ponad dwa tysiące kilometrów od rodzinnego domu, w miejscu, którego nie znałam, na uczelni, której nie widziałam wcześniej na oczy, w obcym języku i tak dalej. Po prostu bałam się latać. Cała reszta wydawała się fascynująca.
O dziesięciu latach życia można powiedzieć dość dużo. Tak dużo, że nie wiadomo gdzie zacząć. Podzieliłam je zatem na dziesięć motywów, które wydają mi się istotne i wydają mi się wystarczająco interesujące, żeby zawracać Ci głowę. Jeśli o czymkolwiek chcielibyście przeczytać więcej, wystarczy dać znać. Tymczasem ja, będąc na antybiotyku i nie mogąc wznieść toastu dobrą whisky, oddaję się temu, na co jeszcze mogę sobie pozwolić czyli miłej reminiscencji. Ten tekst jest właśnie reminiscencją. Nie poradnikiem jak wyjechać czy jak sobie poradzić, a zapisem tego, z czym kojarzą mi się minione lata.
Dzisiaj pierwsza część wpisu, jutro zapraszam na następną.
2006 – Rodzina
Same studia nie zajmują specjalnie dużo czasu. Większość nauki odbywa się na własną rękę, na większości wykładów pojawiać się nie trzeba jeśli naprawdę się nie chce. Nie zachęcam do niepojawiania się, sama opuściłam zdaje się dwie czy trzy godziny pierwszego roku z powodu choroby, ale na upartego, nie trzeba. Nie ma też jednak zwyczaju powszechnych poprawek. Jeśli ktoś nie zalicza przedmiotu naprawdę jest to spory wyczyn i mała tragedia. Dostanie się na studia i ich ukończenie nie jest osiągnięciem życia i właściwie przynajmniej tak samo, jeśli nie bardziej, liczy się to co robi się poza wykładami. Z mojego doświadczenia jedną z najważniejszych spraw podczas studiów w Wielkiej Brytanii są koła zainteresowań.
Nie wiem jak wyglądałoby moje życie w Glasgow, gdybym któregoś dnia nie poszła przypadkowo i dla towarzystwa z nową poznaną Polką z mojego kierunku, na zebranie studenckiej telewizji. Dziewczyna nie zagrzała tam miejsca tam dłużej i w ogóle szybko odeszła z uczelni, nie widziałam się z nią od tamtego czasu, ale ludzie, których poznałam tamtego dnia zostali moją rodziną. Spędzanie dziesięciu godzin nad esejem było mordęgą, jednocześnie dziesięć godzin noszenia kamer, filmowania, edytowania, edytowania i jeszcze raz edytowania, mijało niepostrzeżenie. To było jak praca na etacie, którą kochaliśmy, choć nie mieliśmy z tego niczego poza zabawą i własną satysfakcją. To było jak Wiedźmin, Harry Potter i Gossip Girl w jednym. Mieliśmy przygody, przeżywaliśmy dramaty, jeździliśmy na festiwale telewizji studenckich umorusanym sztuczną krwią vanem, dostaliśmy bana na przyjeżdżanie do studenckiego ośrodka nad Loch Lomond za niegodne zachowanie i tak dalej, i tak dalej. Z tymi ludźmi mieszkałam, piłam, grałam w zespole i spędzałam znakomitą większość czasu. Obecnie jesteśmy porozrzucani po całym UK, a w sumie i świecie. Ale dla niewielu osób jestem chętna w dzień powszedni o dwudziestej drugiej iść na King Cross na jedno piwo, bo dopiero skończyli zlecenie w Londynie. Dla niewielu osób chodzę do dziwacznych glaswegiańskich barów, żeby wyjść z nich nad ranem i to wyjść tylko dlatego, że ktoś musi zdążyć na pociąg.
Taka miłość jest jedna.
2007 – Mieszkanie
Przeprowadzka z akademika do wynajętego mieszkania jest w moim życiu momentem świetlistym niczym Gwiazda Betlejemska. Tak jak w telewizji studenckiej od razu czułam się jak w domu, tak w akademiku nie poczułam się w ten sposób nigdy. Sporo moich znajomych poznało tam swoich najlepszych przyjaciół, ja nie pamiętam nawet jak kto się nazywał. No, może poza Sarah, która regularnie wracała pijana około drugiej w nocy, a potem przeżywała swój stan na korytarzu. Na nieszczęście mieszkała naprzeciwko mnie. Czasem zdarzało się jej rzucać w ściany szklankami lub świeżym kurczakiem. Te dziewięć miesięcy w akademiku ciągnęły się niczym dziewięć lat. Starałam się wtedy albo nie być w pokoju, albo schować się z książką pod kołdrą. Zdecydowanie mogłam się bardziej postarać, ale wszyscy wydawali mi się przerażającymi Elfami Pogardy.
W wynajętym na spółkę z koleżanką mieszkaniu czułam się jak w najwspanialszym pałacu z widokiem na królewskie włości. Mieszkania w okolicach University of Glasgow są absolutnie cudownie. Dwa lata później wprowadziłam się do moich kolegów, którzy lubili grać w kuchni w palanta przy użyciu pomidorów i patelni, ale za to zrobiliby dla mnie wszystko za obietnicę usmażenia naleśników.
To były czasy.
2008 – Blog
Celowo ten wątek będzie krótszym, ponieważ o blogowaniu i tak piszę sporo. W 2008 roku stworzyłam Riennaherę i była to jedna z lepszych decyzji w życiu. Znakomitą większość osób, z którą dzisiaj trzymam się w Londynie, poznałam dzięki prowadzeniu bloga. I są to świetne, inspirujące osoby. Blog to zatem odtrutka na samotność. Poza tym często dawał mi motywację do wychodzenia z domu, kiedy wychodzić wcale mi się nie chciało i do budowania relacji z osobami z mojego otoczenia, z którymi być może nie byłabym blisko, bo bym się wstydziła. Ale oni lubili robić zdjęcia i chcieli modelek, ja potrzebowałam zdjęć do publikowania i zanim się nie obejrzałam siedzieliśmy w pubach, parkach i na innych mostach. Blog popychał i wciąż popycha mnie do wychodzenia ze swojej skorupki i to jest w nim najfajniejsze.
2009 – My vs Oni
Jest to takie ciekawe zjawisko, które często napotykałam w okresie studiów. Nagle natrafiasz na kogoś z Polski i chociaż nie znacie się w ogóle i jesteś w towarzystwie osób, które znasz dobre kilka lat, stajecie się wielkimi ziomami. To znaczy Ty tak wcale nie czujesz, ale ktoś tak zakłada. Jestem małym kłębkiem nerwów, który boi się zmian w otaczającym go środowisku oraz wszelkiej maści intruzów, wynika to z mojego smutnego dzieciństwa. Jestem też absolutnie obleśną kosmopolitką, która ceni wspólne doświadczenia, przyjaźń i braterstwo dusz ponad wspólny język i podstawę programową w szkole. Z któregoś z tych powodów takie sytuacje była dla mnie niezwykle stresująca. Jakby ktoś próbował odgonić mnie od mojego stada antylop, z których hasam sobie po sawannie. A kiedy się stresuję, złoszczę się i uciekam.
Kwestia tożsamości i przynależności, wszelkiego rodzaju klik, tego kto z nami i kto przeciwko nam, to w ogóle niezwykle fascynująca sprawa.
2010 – Nauka
Najbardziej intensywnym okresem pod względem czasu poświęconego na naukę był rok akademicki 2010/2011, podczas którego zdobywałam tytuł magistra Medieval and Renaissance Studies. Powodów było wiele. Przede wszystkim studia licencjackie w Szkocji były (i w chwili, kiedy piszę ten tekst, wciąż są) refundowane dla studentów z UE (poza Anglią, Walią i Irlandią Północną) przez rządową agencję SAAS. Studia magisterskie nie są. Na kierunkach humanistycznych jest też niewiele okazji do stypendium, na samym wydziale historii o dwa miejsca ubiegało się sto czterdzieści osób. No więc tego…W 2010 roku uznałam, że czas wziąć się za naukę poważniej niż kiedykolwiek przedtem. Był to też rok, w którym zrezygnowałam z telewizji studenckiej, choć głównym powodem był fakt, że moi najlepsi znajomi nie zamierzali robić magisterki (która nie jest specjalnie powszechna w Wielkiej Brytanii) i prawie wszyscy skończyli studia. Nagle nie musiałam nosić kamer i nagrywać programów w studio i miałam mnóstwo, mnóstwo czasu. Oczywiście mnóstwo go zmarnowałam na serialach i szlajaniu się, ale był to mimo wszystko cudowny rok, kiedy z własnej woli siedziałam zakopana w książkach o dworach, książętach i arystokratycznych rytuałach. Znakomita większość wpisów historycznych związana jest z tym okresem. A ta garstka zapaleńców, z którą byłam wtedy na roku, stała się nową rodziną.
Zapraszam na kolejną odsłonę jutro!